Wyjeżdżam z Soczi pozostając pod wrażeniem tego, co pokazała nam Rosja. Tu nic nie było takie samo dwa dni z rzędu. No może oprócz telewizora, który nie zadziałał przez 5 dni.

Kluczowe jest tu sformułowanie "co pokazała nam Moskwa", bo myślę, że w Soczi nic nie jest takie, jak zwykle. Tu nawet jezdnie nie są brudne, bo nieustannie polewane wodą, metalowe barierki przy ulicach są ciągle czyszczone wielkimi szczotkami, na chodnikach nie ma ani papierków, ani porzuconych niedopałków, w górach w pogotowiu stoi kilkanaście pługopiaskarki przygotowanych na atak zimy, kiedy na zewnątrz plus 18 stopni, policjanci wskazują drogę, zanim zdążysz jeszcze wyartykułować pytanie, które już maluje Ci się na twarzy, wiele jeszcze mogłabym dawać takich przykładów.

O tym, że zapewnienie bezpieczeństwa będzie w Soczi sprawą priorytetową, wiedzieliśmy od dawna. Mam nadzieję, że nie znajdzie się nikt, kto będzie narzekał na szczegółowe kontrole przed wejściem do pociągu, do kolejki linowej czy na olimpijskie areny. To najwyraźniej działa i chcę wierzyć, że będzie działało do końca igrzysk. Najdziwniejsze, co mnie w związku z bezpieczeństwem spotkało, było to, co wydarzyło się na dworcu na Krasnej Polanie. Po przejściu zwykłej kontroli wsiadamy do autobusu, który ma nas zawieźć do Rosa Khutor. Zamykają się drzwi, a raczej zamyka je znudzony kolejnym kursem po krętych drogach kierowca. Od tego momentu aż do końca podróży nikt nie wsiądzie i nie wysiądzie z autobusu. Drzwi zostają zapieczętowane! Dosłownie!

Pieczęć zostanie zerwana dopiero na górze, jak będziemy wysiadać. Wtedy też policjant sprawdzi lusterkiem przymocowanym do długiego kija czy na dachu nie ma aby dodatkowych pasażerów. Jechałam w pudełku zamkniętym na kokardkę. Niemal wszystkie autobusy, które kursują w trakcie igrzysk są nowe. Jak informują wolontariusze zachwyceni tym, że nie muszą rozmawiać rękami na migi po angielsku, maszyny przyjechały z Moskwy i Petersburga. To zupełnie jak kierowcy zakwaterowani na miesiąc w Soczi.

Drogie to są igrzyska. Nie chodzi tu tylko o ponad 50 wydanych miliardów dolarów, ale i o to, ile muszą zapłacić kibice. Za dużo sądząc po ich liczbie. Najwięcej jest ich z Rosji, z rożnych zakątków. Kibicują każdemu ze Sbornej, bo jak mówią: jeden kraj to jedna drużyna. Zapytani jak im podoba się w Soczi, odpowiadają: no jak?!? Przecież to nasza ojczyzna, jest super. Ilu z nich udaje, ilu naprawdę w to wierzy, nie wiemy i nigdy się nie dowiemy.

Wiecie (lub nie), że tych kilka dni było mi dane spędzić z mamami sportowców w ramach kampanii "Dziękuję ci, Mamo". Patrzeć na ich emocje, słuchać ich opowieści, zajrzeć za kurtynę, za którą kryje się zwykłe, codzienne życie. Życie bez wywiadów, bez oceniania, wystawiania punktów. Życie z rodzinnymi, niedzielnymi obiadami, z nieskrywanymi pragnieniami, z wybuchami emocji, z ogromnym poświęceniem. Niektórzy mówią, że żeby wychować medalistę trzeba we własnym dziecku nie dostrzegać dziecka, tylko od małego widzieć sportowca. Może to i skuteczna metoda, może. Może rzeczywiście tak trzeba. Ale są na szczęście też i tacy, którzy mówią wręcz przeciwnie, że do tego trzeba tylko i aż bardzo dużo czasu, cierpliwości i bezwarunkowej miłości, wyznaczania granic i akceptowania wyborów. To ostatnie jest chyba najtrudniejsze. Zacisnąć język za zębami i nie pozwolić mu wypowiedzieć tego, co się chce najbardziej? Właśnie tak. A potem? Co jest po latach treningów, wyrzeczeń, wzlotów i bolesnych upadków? Duma. Nieprawdopodobne uczucie.