"Wiedziałam, że to nie wojna, ale pamiętam, że pomyślałam sobie: Aha, no to się skończyło" - tak wprowadzenie stanu wojennego wspomina Agnieszka Romaszewska, córka Zbigniewa Romaszewskiego, członka KOR i Komisji Krajowej "S". "Spodziewałam się może nie Syberii, ale jakiegoś stalinizmu" - mówi. "I ku największemu zdumieniu wszyscy patrzyliśmy, jak w 1989 to wszystko zaczęło się kończyć. Związek Radziecki zaczął się kończyć, a przecież miał się nigdy nie skończyć" - podkreśla Romaszewska.

Agnieszka Burzyńska: Co robiła 19-letnia Agnieszka Romaszewska w pierwszych dniach grudnia `81?

Agnieszka Romaszewska: Byłam na strajku, chyba do 7 lub 8 grudnia. Nie pamiętam dokładnie. Może nawet 10 grudnia kończył się strajk na Uniwersytecie Warszawskim. My to nazywaliśmy "Największy Strajk Nowoczesnej Europy", bo był to chyba rzeczywiście największy strajk studencki w Europie, jaki do tej pory chyba był. Chyba nawet do dziś największy, bo strajkowały uczelnie w całej Polsce łącznie z filiami. To był taki wielki, gigantyczny strajk studencki. Uniwersytet Warszawski był jedną z uczelni, która strajkowała najdłużej. My ostatecznie już wtedy kończyliśmy ten strajk, bo było widać, że nic on nie daje, że władza przestała się posuwać, przestała ustępować, że nastąpiło kompletne usztywnienie. W tym czasie zdecydowaliśmy, że chyba ten strajk trzeba skończyć. Ja raczej należałam do radykałów.

Skąd u 19-latki radykalizm?

Myślę, że u 19-latki jest dosyć naturalny, bardziej niż na starość. Na starość się łagodnieje, a w młodości człowiek bywa bardziej radykalny. Wydaje mi się, że to wielu ludzi było wtedy tak nastawionych. Skoro już tyle czasu walczyliśmy, to chcieliśmy to ostatecznie przewalczyć. Okazało się, że władza się zaparła i że właściwie chyba nie ma sposobu na nią, więc trzeba będzie ten strajk zwinąć. Dał nam do myślenia atak na Wyższą Szkołę Pożarniczą w Warszawie. Tam siłą ich rozgoniono, a ci studenci domagali się takich samych praw jak inne szkoły wyższe.

Pojawił się strach czy refleksja, co się może wydarzyć?

Refleksja co się może wydarzyć. Refleksja, że nie jest tak dobrze jak nam się wydawało. Przez te półtora roku względnej wolności od sierpnia `80 do grudnia `81, zaczęliśmy się przyzwyczajać, że jest już trochę tej wolności. Ale jak komandosi z helikopterów lądowali na dachu Wyższej Szkoły Pożarniczej i wynosi tych studentów siłą, no to nagle dało do myślenia, że chyba jednak tej wolności nie ma. Trudno tu powiedzieć o strachu, bo my się jeszcze nie spodziewaliśmy, co się dalej stanie. Ale pojawiło się takie zastanowienie, że jednak coś ten system się nie poddaje.

"Chwycili mnie w pół, zatkali usta"

Co działo się dalej?

Po tej Wyższej Szkole Pożarniczej większość uczelni zdecydowała się pomału wychodzić ze strajku. Mój ówczesny narzeczony, a obecny mąż - wówczas szef Niezależnego Zrzeszenia Studentów zajmował się głównie jeżdżeniem i gaszeniem tych strajków. Tak jak mówiłam, młodzi ludzie są radykalni, więc jak już się rozstrajkują i walczą, to już nie chcą ustąpić. Bardzo trudno jest ich skłonić do ustąpienia. Więc on tam jeździł i chciał wytłumaczyć, ze dalej już nie ma sensu walczyć. Pamiętam, że biedak wrócił z Poznania, gdzie go obrzucono srebrnikami. Złotówki uzbierali i rzucili w niego tymi srebrnikami. Bardzo się opierali. Po tym wszystkim wrócił bardzo chory. Obydwoje byliśmy już potwornie wyczerpani . Ja schudłam. Ledwo żyłam po tych 28 dniach strajku na Uniwersytecie. A mój narzeczony, czyli Jarek Guzy, był wtedy w bardzo złym stanie. Dostał zapalenia płuc po powrocie z Poznania. Mieszkał wtedy u moich rodziców, gdzie położyliśmy go do łózka i zamówiliśmy lekarza. Miał bardzo wysoką gorączkę - ponad 39 stopni. Lekarz dał mu antybiotyk, gorączka trochę spadła. To była sobota, a my już po tych strajkach zaczęliśmy dochodzić do siebie, sprzątać, myć się. Wtedy, przed godz. 12, do naszego domu ktoś zapukał do drzwi i ku naszemu zdumieniu okazało się, że jest to milicja, czego się kompletnie nie spodziewałam. Mój ojciec był wtedy na posiedzeniu Komisji Krajowej w Gdańsku, a mama poszła na imieniny. Byliśmy tylko we dwoje, więc jak ktoś zapukał do drzwi i zobaczyłam, że wizjer jest zasłonięty dłonią, to uznałam że to tata się wygłupia, bo wrócił wcześniej i zatkał ten wizjer. I otworzyłam tak po prostu, bez zastanowienia...

No i weszli...

Tak, weszło kilku facetów. Nawet już nie pamiętam, ilu ich było. Był cywil, ze dwóch mundurowych, może trzech nie pamiętam dokładnie. Na pewno była też kobieta.

Co powiedzieli?

Przede wszystkim zapytali mnie, czy jestem Romaszewska. Odpowiedziałam, że tak. Na co zapytali "Irena Zofia?". Więc powiedziałam, że to moja mama, a ja jestem Agnieszka. Powiedzieli, że nie szkodzi i mam okazać dokumenty. Wobec tego musiałam im dać te dokumenty, a oni weszli do środka. Wtedy zauważyłam, że dwóch było w polowych mundurach, a jeden był dzielnicowy, do tego był cywil i kobieta, ale pewności nie mam, to było wiele lat temu, a ja byłam w trudnym stanie emocjonalnym, bo człowiek jest zdenerwowany w takiej sytuacji, nie wie, co się dzieje. No i powiedzieli mi ze mamy pójść z nimi. Weszli do pokoju, gdzie w piżamie leżał chory Jarek Guzy. Powiedzieli, że chcą też jego dokumenty, więc dałam jego dowód. Oznajmili, że on też ma pójść z nami. Krzyknęłam: "Nie, ten pan nigdzie nie idzie, on ma zapalenie płuc i jest bardzo chory". Ale w tym samym momencie dwóch zaczęło go wyciągać z łóżka. Krzyczałam "Ratunku!". Jeden z nich chwycił mnie w pół od tyłu, zatkał mi usta. Próbowałam się z nim szamotać, ale wtedy zobaczyłam, że Jarek już stał w piżamie koło łóżka, a ręce ma skute do tyłu, za plecami. Powiedziałam, że on tak nie może wyjść, bo musi się ubrać. Opowiedzieli mi, że to ja mam go ubrać. Na piżamę założyłam mu spodnie, nie mogłam mu niczego załączyć na górę, ręce miał skrępowane, więc mu tylko zawiązałam sweter na szyi, narzuciłam płaszcz. Miał długie włosy, więc do jednej kieszenie włożyłam mu szczotkę do włosów i zębów, a do drugiej papierosy.

Gdzie was zabrali?

Na dołek, czyli do aresztu milicyjnego na ulicę Opaczewską w Warszawie. Był to dołek milicyjny na Ochocie. Wcześniej pojawił się problem. Gdy ja się tak opierałam, oni zaczęli robić "niby" rewizję, ale bez protokołu. Normalnie przy rewizji spisuje się protokół. Oni tego nie robili. Wszystko, co leżało na wierzchu, zgarniali do kosza na bieliznę, w którym na co dzień spał mój pies. Naładowali go cały papierami. Chyba nigdy to nie zostało spisane, a potem te papiery zaginęły. Zgarniali wszystko, co leżało na wierzchu.

Czy już wam wtedy powiedzieli co się dzieje? Że jest stan wojenny?

Tak! Pamiętam, że powiedzieli nam, że jest jakaś wojna czy stan wojenny, coś w tym rodzaju. Ja wiedziałam, że to nie wojna, ale pamiętam, że pomyślałam sobie "Aha, no to się skończyło!". Człowiek żyjąc w PRL-u miał świadomość, że ten PRL, komunizm i Związek Radziecki jest wieczny. Naprawdę! Ja jako bardzo młoda dziewczyna się na tym zastanawiałam, czy to możliwe. I tak sobie myślałam, czy ludzie żyjący i umierający pod zaborami wiedzieli, że niepodległość jest możliwa. Zastanawiałam się, czy dolą naszego pokolenia będzie to, że my dożyjemy niepodległości czy nie. Czy Związek Radziecki będzie trwał kolejne lata. Ten system znowu zadział. Od razu pomyślałam, że skończyła się przerwa.

Był oddech wolności, a teraz już koniec...

Tak. Po prostu się tego spodziewałam. No może nie Syberii, ale jakiegoś stalinizmu. Wydawało mi się, że to, co się zdarzy, to właśnie coś w rodzaju stalinizmu.

"Jeżeli podpiszesz, wyjdziesz"

Internowanie oczami 19-latki? Jak to wyglądało?

To dla każdego jest przykre, dla 19-latki też. Internowanie, w ogóle pozbawienie wolności jest przykre. Ludzie sobie czasami nie zdają sprawy, że są pozbawieni wolności. Jest dotkliwą karą, nie tylko, że musisz żyć w więzieniu, gdzie są złe warunki, ale również sam fakt, że nie możesz stamtąd wyjść. Zanim mnie zawieziono na tę Opaczewską, część ludzi ładowano od razu do suk i wieziono na Białołękę. Między innymi mojego narzeczonego w tej piżamie. Później żartował, że był najlepiej wyposażony więźniem Białołęki, bo jako jedyny miał piżamę. Mnie najpierw wprowadzono wozu, gdzie wszystkich ładowano, ale później z tej suki mnie wyjęli, bo widocznie musiał być spory chaos i zawieźli mnie na dołek do aresztu milicyjnego. Najpierw siedziałam z jedną kobietą. Była kryminalną więźniarką, przywiezioną na rozmowę z prokuratorem z jakiegoś aresztu śledczego. Opowiadała mi, że tu siedzą kryminalni, a mnie jako politycznej tu nie zostawią. Należy dodać, że policyjny areszt i tak lepiej wyglądał wtedy niż obecnie areszty np. na Białorusi. Ale to nie było przyjemne miejsce, spało na tak zwanych "gołych narach", czyli na podwyższeniu obitym pilśnią, dostawało się tylko koc, a materac przysługiwał dopiero po sankcji. Spało się na twardym, strasznie bolał kręgosłup. W tym podziemiu nie było w ogóle światła. Myślałam, że dla ważniejszych będą więzienia, a mnie zostawią tutaj i będę siedzieć na tym dołku. I już zaczęłam się przyzwyczajać i przypominać sobie stalinowskie opowieści. Potem nam przyprowadzili inne kobiety, złapane po godzinie milicyjnej. Najpierw jakaś prostytutkę, potem nietrzeźwą dziewczynę przywiezioną z balangi. Później kobietę, która była na strajku w Bibliotece Narodowej. Strasznie było ciasno, cela była dwuosobowa a nas siedziało pięć. Spałam na stole. W końcu mnie wywołali na rozmowę. Zaproponowanie mi podpisanie papieru, teraz już wiem, że to była lojalka. Mężczyzna kazał mi dyktować. Zaczęłam więc pisać, że: "zobowiązuję się, że nie będę podejmować działań..." itd. Wszystko napisałam i poproszono abym się podpisała, Pomyślałam: Zaraz! Przecież jak oni aresztowali mojego ojca i oni mu to pokażą, to on się załamie, jak to zobaczy, że podpisałam coś takiego. Ja tego nie podpiszę! Powiedziałam więc, że nie podpiszę. Zauważył i skomentował, że trzęsą mi się dłonie. Powiedziałam, że dygoczą mi ręce i nie podpiszę! I wtedy się nauczyłam raz na zawsze, że lepiej się przyznać do swoich emocji i niech nawet ten drugi człowiek te emocje wyśmieje, to i tak nie ma sposobu, żeby cię zmusić do czegokolwiek. I tak zrobisz to, co ty chcesz! Krzyknął do mnie: Niech pani podpiszę. Wyjdzie pani. Opowiedziałam: Nie!

Ta nieszczęsna kobieta z Biblioteki Narodowej podpisała tę lojalkę. Przyszła, płakała i strasznie przepraszała, tak jakby mnie coś zrobiła złego. Tłumaczyła, że ma matkę starą, sama się nią opiekuje, nie wie, co zrobić, bo oni powiedzieli, że jak podpisze, to wyjdzie. Potem wywołano nas dwie z rzeczami. Nie wiedziałam, co się dzieje, ona podpisała ja nie, a obie nas wywołują? Wypuszczą jedną i drugą? Okazało się, że nie. Ona wyszła na wolność, a mnie zawieziono na Olszynkę Grochowską do internowania. Tam było już przyjemniej, bo spotkałam znajome. Nie siedziałam już z kryminalistkami, tylko ze znajomymi z regionu Mazowsze. Byłam w celi z Gajką Kuroniową. Wcześniej jeszcze z Anką Kowalską, z Lilką Wosiek.

Zabici w Wujku - klawiszka płacze, wybiega z celi

Co robiłyście całymi dniami?

Co robiłyśmy? Rożne rzeczy. Grałyśmy w karty i opowiadałyśmy. W więzieniu powodzenie ma ten, kto umie opowiadać. Opowiadania są bardzo w cenie. Opowiedziane były wszystkie historie miłosne. Pamiętam, jak Gajka mówiła, że my mamy tyle do opowiadania a ona ma takie nieciekawe życie. Bo Jacka poznała mając 16 lat i od tamtej pory się nic nie zmieniało.

Docierały do was jakieś informacje z zewnątrz? O tym, że władza strzela do ludzi?

Tak. Miałyśmy tak zwany kołchoźnik, czyli głośnik z jednym programem radia w celi. I pamiętam dokładnie, że w dniu, w którym była ta masakra w Wujku, to nam akurat wydawali cześć depozytu lub zabierali coś do depozytu, bo każdemu więźniowi zabierane są rzeczy, np. zegarek czy biżuteria. Pakowało się to w taki beżowy worek i oddawał do depozytu. I przyszła klawiszka, czyli strażniczka od tego depozytu. Usiadła i w tym momencie z tego kołchoźnika poszła informacja o tym, że byli zabici w Wujku. Pamiętam jak dziś, że ta klawiszka się rozpłakała i wybiegła z celi.

Ten moment wyjścia, wypuszczenia to było zaskoczenie? Czy były jakieś sygnały, że to internowanie dobiega końca?

W moim przypadku wyszłam na przepustkę zdrowotną, czyli jeszcze dużo zanim skończyły się internowania. Najdłużej siedział mój mąż. Już wtedy mąż, bo w trakcie internowania pobraliśmy się. On wyszedł po roku, w przeddzień wigilii `82. Natomiast ja wyszłam chyba 29 lub 30 kwietnia na przepustkę. Najpierw zostałam przewieziona z Olszynki Grochowskiej do Gołdapi do ośrodka internowania dla kobiet, a potem dalej do Darłówka. I stamtąd byłam wypuszczana. Do Darłówka przywieźli z Gołdapi najbardziej według nich niebezpieczne, pojechała tam Halina Mikołajska, Gajka Kuroniowa, ja pojechałam, Baśka Trzeciak-Pietkiewicz z Wrocławia, Joanna Gwiazda. Cała grupa kobiet. W pokoju byłam z Joanną Gwiazdową. Nie wiedziałam, że wyjdę. W pewnym momencie zgłosiłam się do lekarza, bo miałam jakieś nerwobóle w klatce piersiowej. Lekarz nie miał pojęcia, co mi jest, więc dal mi biseptol czy madroxin, nie pamiętam. Jakiś sulfonamid, na który byłam uczulona na to i zaczęłam puchnąć, a na całym ciele dostałam plam. Ja to łykałam dalej, więc miałam tego jeszcze więcej. Lekarz się przeraził, nie bardzo wiedział, co mi może być. W efekcie tego wszystkie zwolnili mnie na przepustkę do szpitala. Także 30 kwietnia został mi wydany depozyt. Spakowałam duży plecak z książkami i z tego Darłówka ruszyłam do Darłowa, a potem do Słupna, dalej do Gdańska, z Gdańska do Warszawy pociągiem. Moje babcie kompletnie nie spodziewały się, że ja już wychodzę, dopiero w trakcie poszła wieść, że wypuścili Romaszewską. Rodzina i przyjaciele obstawili wszystkie dworce, że ja może wysiądę na Zachodnim, a może na Centralnym. Na każdym dworcu ktoś czekał, żeby mnie tam odebrać. A ja myślałam, że nikt nie wie, że ja wyszłam, przecież nikt nie był uprzedzany. W związku z tym postanowiłam zostać sobie dzień w Gdańsku. Dostałam klucze od Joanny Gwiazdowej do ich mieszkania, no to sobie zostałam w Gdańsku a wszyscy przerażeni, że ja zginęłam. Jadę z tego internowania i zginęłam. Na każdy pociąg wychodzili. Moi sąsiedzi wychodzili na każdy pociąg. Obstawione były wszystkie pociągi. I wreszcie... Szliśmy z Dworca Zachodniego z synem sąsiadów Grzegorzem Jaczyńskim, który niósł mi ten plecak. Wchodzimy do domu, a ja słyszę głos mojej mamy... z radia. "Tu Radio Solidarność, tu Radio Solidarność...". A to była dokładnie druga audycja Radia Solidarność. To było pierwsze, co usłyszałam.

"Gryps w maśle czosnkowym"

A czy wiedziała pani, co się działo z rodzicami w tym czasie?

Nie. Nie miałam pojęcia. Kompletnie nie miałam pojęcia. Wiedziałam tylko, że nie są aresztowani.

Że się ukrywają.

To mi zdradził ubek, który mnie przesłuchiwał w Olszynce Grochowskiej. On mi w pewnym momencie powiedział. Wypytywał się, gdzie jest moja mama i powiedział mi w pewnym momencie... "A my ją i tak złapiemy". Pomyślałam, jeżeli wy ją jeszcze złapiecie, to znaczy, że wyście jej jeszcze nie złapali. I w ten sposób zorientowałam się, że jej jeszcze nie aresztowali. Potem dowiedziałam się, że ojca też nie aresztowali. Wiem, że oni do mnie gryps przysłali, ale ja go wyrzuciłam. Dostałam opakowanie masła czosnkowego i w tym maśle był zwinięty kawałek folii aluminiowej. Ja uznałam, że to śmieć i wyrzuciłam tą folię. Taka była kuleczka zwinięta, a w środku tej kuleczki była wiadomość zwinięta. W ten sposób nie przeczytałam grypsu, który był do mnie. I właściwie nie wiedziałam, co się z nimi dzieje. Nie miałam pojęcia, że oni radio robią. Nawet tego nie wiedziałam.

To była jedna z bardziej "bondowskich" akcji - spotkanie z rodzicami

A spotkali się państwo po tym, jak pani wróciła do Warszawy?

Tak. Spotkaliśmy się. To była jedna z bardziej "bondowskich" akcji. Prawdziwy Bond, organizacja mojego spotkania z rodzicami. Ja poszłam do szpitala. Tam badano mnie, próbowano wykryć maksymalnie dużo chorób, żebym już nie musiała wracać do tego internowania. Któregoś dnia znalazłam na poduszce kartkę, że następnego dnia mam się ubrać. Ubranie będzie zostawione. Mam wyjść ze szpitala. Mam dokładnie zrobić następującą rzecz. Mam wsiąść do autobusu, który będzie jechał prosto Trasą Łazienkowską. Z tego autobusu mamy wysiąść na przystanku pod ulicą Marszałkowską. Wejść na górę. Tam będzie czekał określonego koloru samochód, w którym będzie czekała kobieta. Mam wsiąść do tego samochodu i dalej stosować się do wskazówek, które zostaną mi przekazane. Tak też zrobiłam. Chodziło o to, że gdybym miała ogon, gdybym była śledzona pieszo, jak ja wchodzę na górę po schodach i wsiadam do samochodu, to ten pieszy traci mnie z oczu. Jeśli jestem śledzona samochodem, to samochód nie może wejść po schodach i też mnie tracą z oczu. Weszłam po schodach. Tam czekała łączniczka moich rodziców, ona mnie dowiozła do ulicy Hożej. Na ulicy Hożej kazała mi wysiąść, powiedziała żebym przeszła podwórkami na ulicę Wilczą, gdzie będzie czekał inny samochód. Wsiadłam. Wykonaliśmy ten sam manewr jeszcze raz na ulicy Wareckiej. Wykonaliśmy rundę honorową po lotnisku na Bemowie, żeby zobaczyć, czy nie mamy ogona i dojechaliśmy do willi, w której ukrywali się moi rodzice. Zapukałam do domu, a tam otworzyła mi moja mama. Ku mojemu najwyższemu zdumieniu... normalna mama, która mówiła, że strasznie już jej się męczy w tym ukryciu. Że jest normalnym człowiekiem i nie lubi się ukrywać.

A co było dalej?

Ja się dwa razy z nimi widziałam zanim ich aresztowali. Potem wzięłam ślub.

Ale czy była taka wiara w to, że to się nigdy nie skończy? Że to tak będzie trwało i trwało?

Trochę tak. Jak się dowiedziałam o aresztowaniu mamy, to było w lipcu. Mama była aresztowana w rocznicę ślubu rodziców, czyli 5 lipca. Ta informacja mnie zastała w górach. Ja pojechałam odpoczywać w góry z moją obecną szwagierką. Odebrałam z poczty telegram. Wracałam z poczty i płakałam. Myślałam, że rodzice pójdą siedzieć na lata całe, że ja już ich nie zobaczę. Musiałam wracać, zawieźć mamie paczkę, starać się do niej dostać.

Udało się?

Tak. Mama była nieugięta, nie mówiła niczego, nie odzywała się ani słowem do śledczych. Zawsze miała przekonanie, że trzeba absolutnie nic nie gadać i tyle. Jej śledczy to był komandor porucznik Izbrandt z Marynarki Wojennej. Pamiętam doskonale, że żywił do mamy jakieś takie dziwne, ciepłe uczucia, bo jak powiedział mi "pani matka to perła polskiej inteligencji". Jak prosiłam o pozwolenie np. przekazanie jej książek, to on mi to podpisywał, a nie wszystkim podpisywał. Byli inni, którym nie podpisywał, był złośliwy wobec nich. Miał szczególny sentyment. Nie wiem, skąd wiedział, że mama to perła, bo ona z nim słabo rozmawiała, siedziała i się nie odzywała.

Ale była perłą. A kontakt z tatą był trudniejszy?

Ojca aresztowano dwa miesiące później, bo udało mu się uciec przy aresztowaniu mamy. Potem ukrywał się jeszcze dwa miesiące, do 30 sierpnia. Ja już nie pamiętam, jak chodziłam po tych wszystkich więzieniach, szczerze mówiąc to był jeden z gorszych okresów mojego życia. Od jesieni `82 roku siedział już mój mąż, rodzicie, więc ja z tymi paczkami krążyłam po więzieniach. Pakowałam jedzenie, jeździłam, woziłam, czekała. Nienawidzę czekać, a tam trzeba było bez przerwy czekać. W poczekalniach się oczekiwało przed tymi okienkami. Nie umiałam dawać łapówek. Zawsze mówili mi, że dużą czekoladę dać strażnikowi, to się uda nadać większą paczkę niż pół kilo. Dla mnie to był dramat, nie umiałam dać tej łapówki. To był smutny okres, miałam tego dosyć. Miałam 20 lat i byłam sama. Zawsze byłam wychuchaną jedynaczką i nagle bez środków do życia, bez rodziców, męża, z wielkim mieszkaniem, które trzeba było sprzątać i utrzymać 3 stare babcie (trzy dlatego, że opiekowałam się jeszcze babci siostrą). Pamiętam pierwszą Wigilię, którą przygotowywałam sama. Postanowiłam w `82 roku, że zrobię babciom Wigilię, taką jaka zawsze u nas była. Zabrałam się za robienie tej Wigilii. Przyszła pomagać mi koleżanka ze szkoły. Pieniądze dostałam od rodziców tej koleżanki. To niesamowite, jaki był poziom pomocy i solidarność. Pojechałam do tej koleżanki na chwile i jak wychodziłam, to pan Słupki złapał mnie w przedpokoju i wcisnął mi plik banknotów i powiedział "Masz na życie". Pamiętam do tej pory. Oni mi też kupili kaczkę czy gęś na te święta. Ja się zabrałam z sprzątanie, kręcenie maku, za gotowanie kapusty. Postanowiłam, ze wszystko będzie takie jak kiedyś. Harowałam 24 godziny bez przerwy. Była też dobra wiadomość. Dowiedziałam się, że wypuszczają mojego męża. 23 grudnia, gdy ja szorowałam te podłogi, on zadzwonił, że jedzie z Darłówka do Warszawy. Dojechał przed Wigilią i zdążył jeszcze sałatkę jarzynową pokroić. Babcie miały normalną wigilię, bo w święta `81 to płakały cały czas. Rodzice się ukrywali, ja siedziała, więc to była smutna Wigilia.

Kiedy to wszystko się skończyło, pierwsza myśl? Uwierzyła pani, że to koniec? Że stan wojenny się kończy?

Stan wojenny właściwie się nie skończył. To było tak, że niby formalnie go znieśli, ale poziom zniewolenia pozostał, mniejszy, ale był. Trochę to się rozluźniło. Bardzo źle wspominam też te późniejsze lata `85, `86 kiedy już nie było poczucia oporu społecznego, coraz większe zmęczenie i obojętność ludzi. Coraz trudniej było znaleźć kogoś, kto pomógłby się ukrywać, ludzie się bali, nie chcieli pomagać. Było trudno i wydawało się, że to nie ma końca. Nie było widać końca PRL-u, ale było widać koniec oporu, ludzie byli zmęczeni. To był okres, kiedy myślałam o tym, żeby wyemigrować z Polski. Na szczęście mi się to udało. W 1987 wyjechałam. Sytuacja była beznadziejna. Gdyby nie to, że młode pokolenie wymyśliło ruch Wolność i Pokój, to nie wiem, co bym robiła. Dla mnie lata `85, `86 to był fatalny okres i wtedy myślałam, że to się nigdy nie skończy. I ku największemu zdumieniu wszyscy patrzyliśmy, jak w 1989 to wszystko zaczęło się kończyć. Związek Radziecki zaczął się kończyć, a przecież miał się nigdy nie skończyć. I od tego czasu wiem, że wszystko na tym świecie się kończy. Żaden tyran, żaden dyktator nie będzie rządzić zawsze. Nie ma takiej możliwości. Widziałam na własne oczy, że wszystko się kończy.