Tytułem tego tekstu mogła być nazwa książki Janusza Wiśniewskiego, "Samotność w sieci", albo "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta. Jest jednak "Wirtualny orgazm", bo to, co niezmiernie interesuje od jakiegoś czasu naukowców, to cyberseks niedalekiej przyszłości. Na ekrany kin wchodzi właśnie "Ona" – historia mężczyzny budującego futurystyczną piramidę własnych wartości.

Theodore leży na łóżku. W uchu ma słuchawkę, na szafce nocnej trzyma urządzenie przypominające niewielkich rozmiarów smartfon. Za chwilę zacznie rozbierać słowami kobietę, której nigdy nie widział. Ba! Która nawet nie istnieje. Ona sprawi mu wiele przyjemności, ale nigdy nie pozwoli mu nawet uścisnąć swojej dłoni. Surrealistyczna wizja niedalekiej przyszłości? Nie do końca...

Po kolei. Theodore żyje w wielkim mieście, ma piękne mieszkanie i jeśli widz nie pomyśli ani przez chwilę, że widok rozciągający się z okna sypialni na setnym piętrze wieżowca to tylko efekt świetnej pracy montażystów, obrabiających tło sklecone na green- czy blueboxie, powie sobie: tak, sam chciałbym mieć tak fantastyczny apartament. Theodore jest pisarzem, tak to nazwijmy, bo trudno wymyślić nazwę zawodu dla kogoś, kto trudni się ubieraniem w wyrazy listów dla obcych ludzi. Theodore w końcu to dojrzały mężczyzna, będący zaledwie kilka kroków przed jednym z najtrudniejszych dni swojego życia: tym, w którym podpisze papiery rozwodowe. Nie jest uzależniony od urządzeń mobilnych - żyje w świecie, w którym stosowanie wszelkich nowinek technologicznych jest po prostu normą. Nie zadziwią nas więc sytuacje, w których komputer będzie czytał mu jego maile, przeglądał za niego i wybierał najciekawsze newsy, w końcu: gdy któregoś dnia on sam trafi na system operacyjny, którego głosem przewodnim stanie się głos kobiety. Bardzo interesującej kobiety.


Tu zaczną się schody, bo Theodore odkryje, że napisany przez specjalistów system operacyjny, sprawnie zintegrowany we wszystkich używanych przez niego sprzętach (komputerze oraz czymś w rodzaju smartfona), to prawdziwy cud technologiczny. Wydaje się on bowiem być czymś więcej niż syntezatorem mowy: to inteligentny program, chętny do współpracy z właścicielem, albo raczej - do przyjaźni, a wręcz miłości.

Trudno powiedzieć, w którym momencie Theodore odkryje, że zakochał się w czymś absolutnie nienamacalnym. Nie wyda mu się to zapewne ani przez moment absurdalne, nikt ze znajomych nie wskaże mu niedorzeczności zaistniałej sytuacji. Świat zaszedł bardzo daleko, myśleć będą kolejni bohaterowie. I nie zaczną dumać - mój boże, to byłoby tak przewidywalne - że zabrnęli z technologicznymi fascynacjami za daleko.

Spike Jonze był bliski temu, by dać o sobie zupełnie zapomnieć. Minęło czternaście lat odkąd wyreżyserował "Być jak John Malkovich". Od tego czasu kręcił filmy krótko- i pełnometrażowe bez większych sukcesów, przez chwilę - za sprawą małżeństwa z Sofią - był zięciem mistrza Francisa Forda Coppoli, w końcu usiadł, dłużej pomyślał i napisał scenariusz: tak powstała "Ona". Ale czy jako scenarzysta i reżyser wypadł tu naprawdę dobrze?

Nie można temu filmowi odmówić wspaniałych zdjęć, za które odpowiedzialny jest Hoyte Van Hoytema - człowiek, który równie pięknie uchwycił dwa lata wcześniej "Szpiega" z Garym Oldmanem w roli głównej. Kiedy Theodore pójdzie na miejscową plażę, poczujemy gorący piasek pod nogami; gdy jechać będzie metrem, porażą nas słoneczne promienie wpadające przez szybę; gdy przejdzie ruchliwym chodnikiem - będziemy zadzierać wysoko głowy, by dostrzec kolejne drapacze chmur. Zdjęcia są tu bowiem integralną częścią całości, niezwykle istotną, wydawać by się nawet mogło: najlepszą. Swoją cegiełkę do jakości obrazu dołożył też fenomenalny Joaquin Phoenix, niezwykle przekonujący, rozpaczający i radośnie kochający raz po razie: w kontekście tym dziwić może więc fakt braku nominacji do Oscara za rolę męską pierwszoplanową. W wyścigu po statuetkę udział bierze natomiast Amy Adams, jednak za "American Hustle" - choć rola w filmie "Ona" jest napisana wręcz idealnie dla niej. Nominowany jest jednak Spike Jonze za scenariusz - i boję się, że może przegrać. Bo o ile sam pomysł na film jest względnie ciekawy, o tyle dialogi, czy - nie do końca zaskakujące - zwroty akcji są po prostu znośne. A to za mało.

Trudno jednak mówić, jak huczy teraz internetowa swołocz, że "Ona" zanudza widza, że nic się nie dzieje, bohater chodzi od punktu do punktu. To nieprawda - bo przecież nie każdy film musi być pełen akcji, nie każdy musi błyszczeć szybkością i przewrotnością ujęć czy dynamicznych przejść. Wystarczy wspomnieć uznane na świecie perełki filmowe (choćby "Słonia", "Wszystko za życie", "Między słowami"), by wiedzieć, że na melancholii i drobnych gestach też da się zbudować prawdziwie wciągającą i poruszającą fabułę. Więcej: nie spodziewałbym się ani odrobiny wartkiej akcji po obrazie, któremu bliżej do psychosomatycznych encyklopedii, aniżeli do popisów wizualnych rodem z "Avatara".

Wróćmy więc do akapitu numer jeden: czy to surrealistyczna wizja niedalekiej przyszłości? Wydaje się, że absolutnie nie. "Ona" powinna bowiem zostać odczytana raczej na poziomie poszukiwań własnego "ja", bo przecież realia tej destrukcyjnej samotności mogłyby być zgoła odmienne. Kiedy Aronofsky (ten sam, który wyreżyserował "Czarnego łabędzia", "Requiem dla snu" czy "Zapaśnika") osiem lat temu pokazał światu swoje "Źródło", nikt nie miał wątpliwości, że jeśli akcja toczy się w XXVI wieku - realia są tylko tłem, bo mówi się tu o miłości: a ta przecież jest uniwersalna na jakiejkolwiek płaszczyźnie.

System operacyjny momentami zawodzi, tak jak zawodzą ludzie w świecie, którego można skosztować. I może i Jonze tylko nakreślił problem, a nie rozłożył go perfekcyjnie na czynniki pierwsze. Ale nie ma co się czepiać. Jestem przekonany, że jeśli powstaną kolejne filmy o związkach ludzi z oprogramowaniem, będą tylko marnymi podróbkami.

OCENA FILMU: 6/10

Grzegorz Betlej. W RMF FM od maja 2010 roku. Od blisko dwóch lat w Redakcji Muzycznej RMF FM. Programuje stacje, tworzy serwisy muzyczne, przeprowadza wywiady z gwiazdami. Prywatnie: filmoznawca na krakowskim Uniwersytecie Jagiellońskim.