To sprawa godna detektywa z Baker Street. „Gra tajemnic” mimo „ochów” i „achów” krytyków oraz wielu oscarowych nominacji ma dla mnie tylko jedną tajemnicę. Nie chodzi mi w tym miejscu o odpowiedź na pytanie, jak można wziąć na warsztat taki filmowy „samograj” jak sprawa Enigmy, a następnie brawurowo zmarnować jego potencjał.

Co zapamięta przeciętnie zorientowany widz z historii zaprezentowanej w "Grze tajemnic"? To, że był sobie gej ( ten wątek zaakcentowany jest najsilniej), który mimo wielkiego ego i paskudnego charakteru skrócił II wojnę światową o co najmniej kilka lat. Co prawda nikt go nie rozumiał, w szkole mu dokuczali - jak każdemu kujonowi. Był też komunikacyjnie nieporadny, z dziewczynami nie dogadywał się najlepiej, no ale... nie ma nic za darmo. Do historii nie przechodzi się w końcu za dobre chęci.

Gdzie w tym wszystkim Polacy? - zapyta ktoś niezorientowany. Otóż właśnie. "Gra tajemnic" jest przykładem nowego trendu w kinie historycznym. Okazuje się, że opowiadanie prawdziwej historii w zgodzie z faktami jest już passe - w końcu ileż można grzebać się w źródłach, rekonstruować sytuacje i niuansować najbardziej wrażliwe kwestie. Dużo łatwiej jest najpierw sformułować tezę, a potem nagiąć do niej rzeczywistość. Coś się nie zgadza? Fakty były inne? Tym gorzej dla faktów. Fakty faktami, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie...

Teza będąca centralnym punktem "Gry tajemnic" jest - delikatnie rzecz ujmując - pozbawiona finezji. Parafrazując klasyka: Alan Turing wielkim geniuszem był, a w jego dokonaniach mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza. Takie przesłanie suflowane jest widzom od pierwszych minut. Wystarczy, że na ekranie pojawia się Benedict Cumberbatch - aktor bez wątpienia zdolny i dobry, ale od kilku już lat prezentujący się na małym i dużym ekranie prawie wyłącznie w rolach osób legendarnych i pomnikowych. Z pewnym smutkiem trzeba przyznać, że to, co w pierwszych odcinkach "Sherlocka" wyprodukowanego przez BBC tchnęło świeżością, w "Grze tajemnic" nie budzi już specjalnego entuzjazmu. Mówiąc inaczej - po prostu nudzi.  

Wróćmy do pytania o polski wkład w złamanie Enigmy - historycznie bezdyskusyjny i będący dla nas oczywistą oczywistością. Otóż w "Grze tajemnic" kwestii polskiej można w ogóle nie zauważyć - wystarczy, że na moment oderwiemy uwagę od ekranu (zaręczam, nie jest to trudne), by np. przeczytać SMS czy sprawdzić, kto właśnie do nas dzwonił. Samo słowo "Polska" pada dosłownie 4 lub 5 razy - połowa z tych przypadków dotyczy przerywników pokazujących tło historyczne i mówiących o tym, gdzie toczyła się wojna. Jedno jest pewne - jeśli nie wiedzieliśmy, jaki był polski wkład to z filmu się tego nie dowiemy. Możemy się potem zastanawiać, czy nasi rodacy oprócz dostarczenia Brytyjczykom Enigmy, na której później pracował Turing (to jakoś wybrzmiewa) zrobili coś jeszcze - może temperowali mu ołówki albo przynosili śniadanie? A przecież nic by się nie stało, gdyby wśród plansz wyświetlonych na końcu filmu znalazła się jeszcze jedna - nawet jednym zdaniem opisująca zasługi Polaków, oddająca im sprawiedliwość... Nie chodzi o jakąś narodową megalomanię, ale po prostu o przyzwoitość. W końcu "Gra tajemnic" to nie fikcyjna historia fikcyjnego geniusza, ale obraz z ambicjami pokazania prawdziwej historii.

Historyczne nieścisłości filmu można byłoby jeszcze jakoś przełknąć, gdyby cała reszta nie budziła zastrzeżeń. Niestety, tak nie jest. "Gra tajemnic" to film, o którym po obejrzeniu można bez żalu zapomnieć. Jest po prostu zręcznie sformatowaną maszynką do zbierania nagród - rzemieślniczo dopieszczoną, ładną i momentami efektowną, ale też z założenia łatwą i przyjemną. Nie ma tam niebezpiecznych zagrań czy niestandardowych rozwiązań - wszystko jest gładkie i uładzone. Są znane nazwiska, wzruszająca muzyka, jest coś dla wielbicieli sensacji i amatorów melodramatu... Inna sprawa, że zamiast się dopełniać, te ostatnie aspekty filmu nawzajem się "gryzą". To tak, jakby reżyser szedł z punktu A do B metodą "trzy kroki do przodu - dwa do tyłu, trzy kroki w prawo - dwa w lewo". Ostatecznie widz szukający czegoś więcej (albo szukający uzasadnienia dla oscarowych nominacji) przypomina ulubiony napój Jamesa Bonda zrobiony przez nieuważnego barmana - miał być wstrząśnięty, a jest tylko zmieszany.