Gdyby któregoś dnia Wojciech Smarzowski zdecydował się nakręcić komedię, to pewnie byłoby w niej mnóstwo bluzgów, krwi, potu i innych wydzielin. Obraz kipiałby od emocji, a widz na przemian trząsłby się to ze śmiechu, to ze strachu. Gdzieś tam – bo jak mogłoby być inaczej – pojawiłby się oczywiście Marian Dziędziel z obłędem w oczach i siekierą w dłoni oraz flaszką za pazuchą… Na razie jednak nie słychać o komediowych planach „Smarzola”, więc taki obraz pozostaje w sferze fantazji. Kto jednak szuka podobnych wrażeń, nie musi czekać – może już dziś wybrać się do kina na świetny, inteligentny i jednocześnie bardzo lekki film „Dzikie historie”. Mało kto pamięta, ale jest on nominowany do Oscara w tej samej kategorii co „Ida” Pawlikowskiego czy „Lewiatan” Zwiagincewa.

Trudno nie cieszyć się z faktu, że wśród nominowanych w tym roku do Oscarów jest polska piątka. Jednak taka sytuacja ma też swoje minusy - uaktywnia bardzo wiele gorących głów i staje się punktem wyjścia do abstrakcyjnych dyskusji na - co tu kryć - formułowane przez obie strony argumenty nie zawsze najwyższych lotów... Gdzieś w tym wszystkim ginie kino i fakt, że - niezależnie od tego, jak będziemy je oceniać - rozdanie Oscarów może być pretekstem do odbycia wielu niezwykłych filmowych podróży. Jedną z nich proponuje nam Argentyńczyk Damian Szifron - reżyser i scenarzysta "Dzikich historii".

Kategorię "najlepszy film nieanglojęzyczny" zwykło się postrzegać jako bardzo poważną i niezwykle wysublimowaną, zarezerwowaną dla kina przez duże "K", a zwłaszcza dramatów przez duże "D". Tym większym zaskoczeniem może być fakt, że w piątce nominowanych pojawiła się komedia. Nie ma jej na listach faworytów i - powiedzmy sobie szczerze - Akademia zrobiłaby światu filmowemu ogromnego psikusa oddając statuetkę w ręce młodego Argentyńczyka. Prawdopodobieństwo, że tak się stanie jest czysto matematyczne - mimo to warto poświęcić prawie dwie godziny na "Dzikie historie".

Film Szifrona to tak właściwie sześć krótkich etiud połączonych w jedno dzieło wspólnym tematem. Bohater każdej z nich w pewnym momencie traci panowanie nad sobą i wpada w niepohamowaną wściekłość. Raz doprowadza do niej absurdalne prawo, innym razem spotkany przypadkiem wulgarny kierowca czy niewierny mąż. Z pozoru maleńka iskra wywołuje pożar, który niszczy wszystko wokół.

W tym miejscu konieczne jest małe zastrzeżenie - film Szifrona nie jest banalną komedyjką, oglądając którą widz mruczy pod nosem "jacy oni są głupi, ja nigdy bym tak nie zrobił". Nie jest też tanią makabreską, którą ogląda się wyłącznie dla dzikiej satysfakcji wywołanej faktem, że ludzie na ekranie robią to, na co widz nieraz miał ochotę - krzyczą, niszczą i mówią, co im leży na wątrobie, nie rzadko siejąc przy tym ogólne spustoszenie. Śmiejemy się, serdecznie i oczyszczająco, choć na ekranie właśnie wstrząsają kimś przedśmiertne spazmy, a ktoś inny bez emocji zastanawia się, czy trucizna po upływie daty ważności działa mocniej czy słabiej niż zazwyczaj. Bardzo szybko orientujemy się jednak, że - cytując klasyka - z samych siebie się śmiejemy. W końcu kto jak kto, ale my Polacy, coś wiemy o wkurzaniu się na wszystkich i wszystko. Zwłaszcza dzisiaj - w czasach, gdy przenikająca coraz więcej sfer naszego życia poprawność polityczna pozwala nam mówić coraz mniej, żyjemy coraz szybciej, coraz bardziej obok siebie niż ze sobą, a jeszcze chcielibyśmy, żeby nasze życie wyglądało jak jedna wielka słitfocia - najlepiej już, teraz i bez wysiłku.

Szifron miał bardzo wiele okazji, by zepsuć swój film - pozostaje mu pogratulować, bo żadnej z nich nie wykorzystał. Kluczem do sukcesu jest bez wątpienia świetny scenariusz. Każda z sześciu opowieści pokazuje inne oblicze dzikiej furii, która ogarnia bohaterów, historie opowiedziane są dynamicznie, bez dłużyzn, wyeksploatowanych tricków czy zagrań obrażających inteligencję widza. Co ważne - Argentyńczyk nas nie poucza, nie próbuje w mniej lub bardziej wysublimowany sposób przemycać w swoim filmie jakiegoś jednoznacznego przesłania. Jest też daleki od potępiania swoich wybuchowych - w przypadku niektórych to słowo nabiera dosłowności - bohaterów. Można się przed tym bronić lub nie, ale trudno byłoby ich nie polubić.

"Dzikie historie" wymownie dowodzą, że warto nie traktować Oscarów wyłącznie jak zawodów sportowych czy konkursu piękności. Pokazują, że czasami  wyjście poza krąg faworytów może pozwolić na zetknięcie z czymś świeżym, autorskim, zrobionym z pomysłem i dużą dozą luzu, pozbawionym nieznośnego oscarowego sformatowania, a jednocześnie utrzymanym na bardzo wysokim poziomie.