"Kino to jest drzewo. Siedzimy na różnych gałęziach, ale to jest jedno drzewo" - mówi RMF FM Andrzej Żuławski, reżyser, scenarzysta, powieściopisarz, eseista i aktor. Debiutował w 1971 roku głośnym filmem "Trzecia część nocy". Ma na koncie filmy kontrowersyjne i skandalizujące. Do jego najbardziej znanych produkcji należą "Na srebrnym globie", "Opętanie", "Kobieta publiczna" i "Szamanka". Pytany, dlaczego ostatnio nie kręci, odpowiada: "Polska mnie po prostu nie lubi i ta Polska, która mogłaby dać pieniądze na film, ich nie daje. Na szczęście, to tylko kino".

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: Panie Andrzeju, jest pan w tym roku przewodniczącym jury Konkursu Głównego festiwalu Off Plus Camera, który ma w nazwie "Wytyczanie drogi". Jak pan rozumie ten termin. "Wytyczanie drogi". Komu, jaką drogę?

To jest dobre pytanie, dlatego że tłumaczone na angielski, a nasze wszystkie tutaj teksty festiwalowe są w dwóch językach, ponieważ jest bardzo dużo gości z zagranicy, to jest mylące, dlatego, że Making Ways znaczy "zepchnąć z drogi dla siebie". Zepchnąć starców i wyjść z młodzieżą na tę szeroką drogę, wiodącą do przyszłości. To jest takie troszeczkę leninowskie hasło. Ono ma sens dlatego, że w historii kina młode pokolenia zawsze strasznie się pchały i spychały starców do rowu. Ja to rozumiem. Jest tu pewne nieporozumienie językowe, o którym często dyskutujemy z naszymi anglosaskimi przyjaciółmi. Nie jestem pewien, czy termin "off", czyli "independent", czyli kino niezależne przykłada się np. do filmu zacnego polskiego reżysera, ten film się nazywa "Wymyk". Jeżeli ja widzę na ekranie, że finansował to PISF - Polski Instytut Sztuki Filmowej - to co znaczy "independent"? To jest jak najbardziej "dependent". Coś się nie zgadza. Czyli ja rozumiem, że to jest wszystko troszkę taka zasłona dymna, hasło, slogan, żeby powiedzieć, że powstają na świecie filmy, które nie przebiły się jeszcze do bardzo szerokiej widowni, które są filmami interesującymi, ambitnymi, przeważnie młodzi twórcy to robią, a gdyby się jakiś starzec zjawił w tej kompetycji i też chciał brać udział, to dlaczego nie. Natomiast co jest interesujące. To jest jeden, chyba nawet może jedyny - nie, są dwa - festiwal na świecie, który daje pokaźną sumę pieniędzy głównej nagrodzie (100 tysięcy USD - przyp. red). To jest bardzo ważne. Gdybym ja był autorem pierwszego filmu i borykał się z prawami produkcji kapitalistycznymi wszędzie na świecie, nawet w Rosji są kapitalistyczne w tej chwili, to przybiegłbym tutaj na czterech łapach z ogonem i wywieszonym jęzorem, bo te pieniądze pozwoliłyby mi prawdopodobnie naprawdę zamarzyć konkretnie o następnym filmie - to jest jedyne kryterium, które się liczy. To znaczy z tych wszystkich filmów dwunastu, które obejrzymy, będziemy musieli porozumieć się między sobą, czyj film następny chcielibyśmy najbardziej zobaczyć po prostu.

Na co pan zwraca uwagę, kiedy ogląda pan film? Na jakie filmy pan czeka?

Zwracam uwagę na to, czy to jest kino czy nie. Czy ja się nudzę już od pierwszej minuty, cierpię męki, a kazali mi jeszcze za bilet zapłacić, jak na niektórych ostatnio polskich filmach, że muszę się wymęczyć, bo to znaczy, że jest artystyczne? Czy artystyczne to znaczy męczarnia? Czy to są tortury? Czy my jesteśmy skazani na jakieś upiorne, ponure filmy? W imię czego? Proszę mi powiedzieć. Jakieś martyrologie - ja tego w ogóle nie rozumiem. Kino jest rozrywką, jest rozrywką w najlepszym wypadku bardzo inteligentną, czasem bardzo wyrafinowaną, czasem bardzo uliczną, proszę między tymi trzema słowami powiedzieć mi, gdzie się mieści np. Charlie Chaplin. Czy to jest wyrafinowane? To jest wszystko razem. Moją zasadniczą dysputą, kłótnią z krytyką filmową nie tylko w Polsce, ale w całej Europie jest to, że to jest klan ludzi, którzy chodzą do kina, za co dostają pieniądze, bo piszą o tym. Oni z tego żyją. Ja im mówię: "Gdybyście raz musieli pójść do kina i zapłacić za bilet, wasze poglądy na kino byłyby odwrotne do tego, co piszecie". Tego kryterium się bardzo silne trzymam. Starając się odpowiedzieć na pani pytanie, to, co jest kinem dla mnie, to znaczy, żebym był poruszony, żebym nie wiedział, w imię czego to jest robione i żebym śledził z zapartym tchem, jak dziecko, które wciąż tkwi we mnie, a dzieci są najlepszą widownią w ogóle. I żeby to było do końca seansu ze mną.

Powiedział pan kiedyś w jednym z wywiadów, że gdy młodzi ludzie pana pytają o to, jak to jest być reżyserem odpowiada pan: "Reżyser filmowy to jest ktoś, kto musi okłamywać absolutnie wszystkich dookoła siebie. Jak zacznie siebie okłamywać, to jest koniec". Kłamstwo to jest jedyna rzecz, która pana denerwuje?

To jest słowo, które uogólnia pewien stan ducha. Jeżeli reżyser robi film, dlatego że tu uzyska pieniądze z PISF-u, a tam wkręci się w telewizję, a tu to, a tu tamto - to właściwie te manewry widać na ekranie. Jeszcze weźmie trzech aktorów, którzy grają we wszystkim i są po prostu szmoncesowi. Nie chcę ich nazwać, bo nie wypada mi. Oni są najmniej winni, bo z czegoś muszą żyć. Jak okłamywać inteligentnie ludzi przeważnie mniej inteligentnych, za to bardzo chytrych i sprytnych? Wie pani, robienie pieniędzy to jest też talent. Ja nie umiałbym być bankierem, ale doceniam ten talent, który się niekiedy załamuje, bo nagle okazuje się, że banki nas wpędziły w największy kryzys. W kinie jest dokładnie to samo - bez producenta pani filmu nie zrobi. Ale czy on jest człowiekiem naprawdę na poziomie jakiejś rozmowy? Dobra, to będę się starał być nie na tym poziomie, jak ostatnio pewien producent polski, co przeczytałem w gazecie śmiejąc się do rozpuku, chciał wytoczyć proces panu Raczkowi za to, że się źle wypowiedział o jego filmie i w związku z tym pan producent stracił pieniądze. Jest to jedna z najbardziej groteskowych wypowiedzi, jakie czytałem.

Na jednym z forów filmowych trwała dyskusja na temat pana filmów, każdy wymieniał te, które lubi z jakiegoś powodu najbardziej. Ale jedno pytanie brzmiało: "Czy ktoś wie, dlaczego on nie kręci?"

Ja sam nie wiem. To dlaczego ktoś ma wiedzieć. To się skrzyżowały prawdopodobnie wypadki z życia prywatnego mojego, które bardzo mnie odsunęły od aktorów, aktorek i w ogóle tego zawodu. Powrót do Polski, a w Polsce, ponieważ to jest mój kraj, klan, jak niektórzy mówią, rodzina Żuławskich tu istnieje prawie równie długo jak istnieje Polska i znacznie dłużej od opinii tych pseudoproducentów i PISF-u itd. Ta Polska mnie po prostu nie lubi i ta Polska, która mogłaby dać pieniądze na film, ich nie daje. To co mam - wyskoczyć przez okno, powiesić się, zabić? Nie. Kino ma tę wspaniałą cechę, że to jest tylko kino. To nie jest życie, to nie jest rak, to nie jest choroba płuc, rozwód, sieroctwo dzieci itd. Nie. To jest tylko kino. A z drugiej strony, ponieważ to ma tę cudowną w sobie abstrakcyjność, to jest aż kino. No i gdzieś tam się rzeczy nie poskładały do kupy.

Zawsze chciałam pana o to zapytać. O emocje, które pan miał w sobie, jak zobaczył pan, że pana syn Xawery Żuławski w filmie "Wojna polsko-ruska" na samym początku filmu umieścił w rogu dedykacja: "Tacie".

Pierwszą emocją było to, gdy mi powiedział, że pójdzie do szkoły filmowej, czego się nie spodziewałem, jako syn w końcu emerytowanej buddystki koreańskiej (chodzi o Małgorzatę Braunek - przyp. red.) to bardzo dziwny wybór. A raczej ten buddyzm koreański przekonywał go do tego, że te moje zawody, te, które kocham, robienie filmów, granie w nich, to jest wszystko nieważne, że trzeba wejść w Nepalu na szczyt góry i tam medytować. Okazało się, że i buddystka koreańska znowu gra po 150 latach i bardzo się z tego cieszę, bo ja kocham talent, a jego matka była zdolną aktorką. To była pierwsza emocja. Drugą emocją było, że w pewnej chwili, robiąc pierwszy swój film, przyjechał do mnie do domu i powiedział: "Wiesz, tato, ja zrozumiałem po raz pierwszy, że to jest jakiś łańcuch, że wszystko się trzyma jedno drugiego". To było bardziej wzruszające niż zobaczenie tego napisu na ekranie, a ten napis na ekranie jest po prostu dlatego, że ja byłem silnym kibicem tej "Wojny polsko-ruskiej". Od stadium scenariusza, z którym mieli wielkie kłopoty. Oczywiście nie starałem się wtrącać swoich trzech groszy, ale starałem się powiedzieć młodemu reżyserowi z perspektywy pewnych doświadczeń i lat, żeby nie lazł w maliny, że po to my jesteśmy, starsza generacja, że kino to jest drzewo. Siedzimy na różnych gałęziach, ale to jest jedno drzewo. I wszyscy się uczymy od czegoś, od kogoś. Mogę ewentualnie, gdyby zechciał posłuchać, wskazać mu pewne takie drogi nie przez chaszcze. Nie chcę dokładnie o tym mówić. Ja miałem poczucie, że ja się przydaję na coś. To było strasznie miłe i było wielkim zaskoczeniem. To jest fajne, bo jak umrę, to to zostanie.