"Jeśli nie idziesz do przodu, to nie stoisz w miejscu, tylko się cofasz. Ta stagnacja ma tendencję spadkową" - mówił o liczbie medali zdobytych przez Polaków w Londynie były olimpijczyk Zbigniew Pacelt. "Już dziś, na cztery lata przed Rio de Janeiro, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, co nas interesuje" - podkreślił.
Polska Agencja Prasowa: W Atenach, Pekinie i Londynie polska ekipa zdobyła identyczną liczbę medali - po 10. Jak pan ocenia występ biało-czerwonych w igrzyskach nad Tamizą?
Zbigniew Pacelt: Jeśli nie idziesz do przodu, to nie stoisz w miejscu, tylko się cofasz. Ta stagnacja ma tendencję spadkową. Cztery lata temu mieliśmy więcej srebrnych medali - sześć, a mniej brązowych - jeden. Teraz odpowiednio dwa i sześć. Do grupy zawodników z udanym występem zaliczam także tych, którzy przed igrzyskami plasowali się poza czołową dziesiątką w mistrzostwach świata, Europy czy też w rankingach międzynarodowych federacji, a w Londynie byli w finałach. Pozostali zawiedli i jest to porażka, bądź jak kto woli konsekwencja złego systemu przygotowań.
Łatwo jest krytykować...
Na pewno nie jestem i nie będę w tym odosobniony, jednak nie od dziś uważam, że trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Ale na ocenach nigdy nie poprzestaję, zawsze coś proponuję, sugeruję inne rozwiązania. Na przykład po igrzyskach w Pekinie, w październiku 2008 roku, zawarłem na 78 stronach program przygotowań do następnych.
Jaki był jego los?
Resort sportu nie był nim zainteresowany. Wymyślono Klub Polska - Londyn 2012, autorstwa byłego ministra Adama Giersza, koncentrując się na najlepszych zawodnikach, zapewniając im takie warunki, że nawet ptasiego mleka nie brakowało. Nie uwzględniono w tym programie zaplecza, utalentowanych juniorów i młodzieżowców. A to znajdzie swe odzwierciedlenie w następnych igrzyskach. Tym najlepszym musi ktoś deptać w kraju po piętach. To jest takie koło napędowe. Ameryki nie odkrywam, rywalizacja jest kluczem do podnoszenia sportowego poziomu.
A może na tak obszerny program nie było odpowiednich środków?
Nie sądzę. Było ich w ostatnich latach więcej. Na czterolecie między Atlantą 1996 a Sydney 2000 przeznaczono 400 milionów złotych, od Sydney do Aten 2004 było 325 milionów, natomiast na kolejne etapy, czyli do Pekinu 637 milionów i do Londynu 625 milionów. Należy zapytać, czy te środki zostały właściwie wykorzystane? Moim zdaniem - nie. Osobiście oczekuję od Adama Giersza oceny realizacji i efektów programu Klub Polska - Londyn 2012.
Od lat nie jest rozwiązany problem - czy iść szeroką ławą, a więc powoływać do reprezentacji zawodników, którzy tylko zaliczą udział w formule Pierre'a de Coubertina, czy też nominować wyłącznie tych, którzy mają największe szanse bycia w finałach.
Odniosę się do przykładu Magdaleny Grzybowskiej, kiedy byłem szefem sztabu przygotowań do igrzysk w Sydney. Chociaż tenisistka uzyskała kwalifikację międzynarodową, to nie poparłem wniosku o jej wyjazd, gdyż plasowała się na dalekiej pozycji na światowej liście rankingowej. Z tej decyzji musiałem się gęsto tłumaczyć.
A zatem stoi pan na stanowisku, że na arenach olimpijskich powinni startować tylko najlepsi?
Z.P.: Tak uważam. W poprzednich igrzyskach krajowe minima były wyższe od międzynarodowych, natomiast na Londyn zostały zrównane. Ba, niektórzy sportowcy weszli nawet z list rezerwowych. Już dziś, na cztery lata przed Rio de Janeiro, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, co nas interesuje. Jasno i wyraźnie należy określić zasady, aby każdy wiedział, co go czeka. Może to być pułap 36. miejsca na światowej liście w wymiernych konkurencjach, może 32., albo 16. Wiadomo, że prezes każdego związku będzie naginał w swoją stronę i w konsekwencji mamy w ekipie takich zawodników, którzy są na bardzo odległych pozycjach na listach rankingowych.
Kto ma o tym decydować - związek, ministerstwo sportu, Polski Komitet Olimpijski?
Nikt nie zdejmie ze związków odpowiedzialności za szkolenie, natomiast politykę ustala ten, kto daje pieniądze, a więc ministerstwo. Jeśli dany związek chce, aby jego zawodnicy byli olimpijczykami i zaliczyli tylko udział w igrzyskach, niech to robi za własne pieniądze, a nie za środki budżetowe, czyli podatników.