Trudno się przyzwyczaić, że go nie ma w domu. Mimo że był rzadko, często w rozjazdach, ale zawsze był pod telefonem i kiedyś wracał - opowiada rok po tragedii Beata Lubińska, żona zmarłego lekarza prezydenta Wojciecha Lubińskiego. Przyznaje, że 10 kwietnia 2010 pamięta w szczegółach. "Dokładnie pamiętam każdą minutę tego dnia, każdą sekundę".

Konrad Piasecki: Jak wyglądał ten ostatni piątkowy wieczór?

Beata Lubińska: Mąż był jak zwykle bardzo długo w pracy, gdyż był głównym lekarzem, który opiekował się panią Jadwigą Kaczyńską. Tego dnia było tak samo. Był do wieczora, po czym pojechał zapłacić za meble, bo mieliśmy się za 2 tygodnie wprowadzić do nowego domu. Oddał swoje garnitury do prania. Spotkaliśmy się na budowie o 21. Jeszcze mi mówi: "Słuchaj, jadę na chwilę do szpitala, do pani Jadwigi. Będę za godzinę". Był po 23. Już nie porozmawialiśmy zbytnio. Byłam już przy usypianiu naszego starszego dziecka.

Konrad Piasecki: Zawsze tak późno wracał?

Beata Lubińska: Tak. Raczej tak.

Konrad Piasecki: Nawet nie zdążyła pani pewnie na niego nakrzyczeć za tak późny powrót?

Beata Lubińska: Nie.

Konrad Piasecki: Ma pani jakiś ostatni obraz, ostatnie słowo, w uszach, w oczach?

Beata Lubińska: Tego dnia nie zamieniliśmy ani słowa, widzieliśmy się, bo ja na chwileczkę wstałam. Wojtek się szykował do wyjścia, pił kawę i po prostu wyszedł.

Konrad Piasecki: To był świt? Ciemno jeszcze było?

Beata Lubińska: Tak, 5 rano.

Konrad Piasecki: To jest dzień, który do pani wraca, pozostał w pamięci? Czy jest jakąś czarną dziurą?

Beata Lubińska: Dokładnie pamiętam każdą minutę tego dnia, każdą sekundę. Kiedy włączyliśmy z Marysią telewizor, kiedy pojawiły się pierwsze doniesienia, że samolot spadł. Nie było wiadomo jeszcze nic o ofiarach. Mówię, to niemożliwe. Taki samolot prezydencki, to nie możliwe. Może jakieś kłopoty przy lądowaniu, zresztą w Mongolii też były kłopoty. To było takie kompletne niedowierzanie. Zresztą tak szczerze mówiąc, to do tej pory myślę, że on wyjechał.

Konrad Piasecki: Pewnie gdzieś, tak jak w przypadku każdej rodziny była tląca się nadzieja, że może nie wsiadł? Może się jednak uratował?

Beata Lubińska: O tym, że wsiadł, wiedziałam. Tylko, że w mediach pojawiła się informacja, że 3 osoby zostały przewiezione do szpitala. I każdy z nas, z tych rodzin, myślał, że to jest akurat osoba z jego rodziny. Uczepiliśmy się tego strasznie.

Konrad Piasecki: Skoro takie fakty były rutyną, zapewne było tak, że były jakieś plany na wieczór na ten dzień, na następny dzień.

Beata Lubińska: Oczywiście. Jeszcze w piątek mi powiedział: "Słuchaj, wracamy koło 19, jadę oczywiście do szpitala, czyli będę koło godziny 21-22 w domu". Niedzielę mieliśmy już zaplanowaną. Chcieliśmy jeszcze kolejne meble zamawiać, jeszcze coś oglądać. Już takie wykończenie domu.

Konrad Piasecki: Meble, dom, wykańczanie tego domu. Jak Pani sobie radzi bez niego?

Beata Lubińska: Nie powiem, że dobrze. Muszę. Mam przyjaciół na szczęście, mam rodzinę, która mi bardzo pomaga i wspiera. I też tak się stało z całą przeprowadzką, bo mieliśmy się przeprowadzić w jego imieniny 23 kwietnia. Ale ja już tego nie udźwignęłam ze względu na to, że pogrzeb był 20. Przeprowadziłam się 26 kwietnia, więc tuż po pogrzebie. Tak szczerze mówiąc, pewnie bym jeszcze parę ładnych miesięcy była na kartonach, gdyby nie rodzina Wojtka, która mnie rozpakowała.

Konrad Piasecki: Dzisiaj pani myśli, że całe szczęście, że jest ten nowy dom?

Beata Lubińska: Chyba tak. Dlatego, że kilka razy odbierałam korespondencję z naszego poprzedniego domu i to było trudne. Pewnego razu byłam z córeczką i wsiadłyśmy do tej windy, stanęłyśmy w korytarzu, i wydawać by się mogło, że słyszałyśmy jego kroki.

Konrad Piasecki: Są na pewno takie chwile, kiedy łapie się pani na tym, że tylko on wiedział, jak coś zrobić, jak coś załatwić, jak coś naprawić, jak pójść i załatwić coś w banku.

Beata Lubińska: To było całe nasze życie, które pojawiło się po 10. Bo ja się zajmowałam domem. Tylko domem i dziećmi. Natomiast Wojtek był organizatorem i finansowym, i logistycznym. Wszystko załatwiał. Ja nie wiedziałam, ile ja mam kredytu do zapłacenia, ile mam pieniędzy na koncie, jakie są numery kont. Nic nie wiedziałam, więc dopiero pomału, pomału zaczęłam to wszystko odtwarzać, to całe życie. Trochę mi to czasu zabrało, szczerze mówiąc.

Konrad Piasecki: Ma pani takie poczucie, że oprócz tragedii człowiekowi w takiej chwili wali się tez na głowę taki prozaiczny wymiar, czyli te obowiązki, dom, dzieci, meble, wykańczanie, kredyty.

Beata Lubińska: To może i dobrze, i nie dobrze, bo jest to zawracanie głowy, kiedy chciałoby się usiąść i po prostu płakać, i mieć wszystko w nosie, brzydko mówiąc. Uciec z tego życia, z tego świata. To jednak ta proza życia, że trzeba iść dalej, że trzeba płacić rachunki, że trzeba odprowadzić dziecko do szkoły. To jest taki pęd i siła, taka motoryka, żeby funkcjonować normalnie i to chyba trochę pomaga. Przynajmniej mi.

Konrad Piasecki: A jest coś czego pani najbardziej żal, że czegoś nie zrobiliście?

Beata Lubińska: Planów to my mieliśmy całe mnóstwo. Wojtek to był niezły planista i rzeczywiście do późnej starości miał plany już na swoje życie, więc plany były. Zawsze mówił jeszcze zdążymy. Ja mówię, Wojtek nie ma cię w domu, tutaj dzieci, usiądź ze mną i porozmawiaj. "Słuchaj nie mam czasu, bo muszę napisać artykuł, muszę jechać do szpitala, lecę do pana prezydenta, nie było czasu".

Konrad Piasecki: Ale w tych planach był czas dalszej intensywnej pracy czy czas myślenia o tym, jak i gdzie się wyciszać, gdzieś osiąść na wsi?

Beata Lubińska: Powiem panu jedno jego zdanie. Jak wracaliśmy z obiadu habilitacyjnego - to był luty, 24 luty zeszłego roku - mówi do mnie: "Słuchaj Beatko, od jesieni już zwalniam". Chciał troszkę zwolnić tempo, uspokoić się, trochę pobyć z dziećmi, pojeździć na rolkach z Marysią, pograć w piłę z Jaśkiem, pożyć trochę swoim życiem.

Konrad Piasecki: A dzieci zrozumiały dotarło to do nich?

Beata Lubińska: Jaś miał 13 miesięcy - maleństwo. Nie ma świadomości. Dla niego pewnie życie normalne, to życie bez taty. Natomiast Marysia... dla niej cały czas tata jest, cały czas z nim rozmawia. Wszędzie mamy zdjęcia Wojtka. Ciągle rysuje laurki, które składa na grobie. Trudno się przyzwyczaić, że go nie ma w domu. Mimo że był rzadko, często w rozjazdach, ale zawsze był pod telefonem i kiedyś wracał.