Jeśli Rosja wyrazi zgodę, najwcześniej pod koniec tygodnia polscy archeolodzy ruszą do Smoleńska. Mają sprawdzić, czy na miejscu, gdzie rozbił się prezydencki tupolew, nie ma już szczątków maszyny wbitych głęboko pod ziemię. Wbrew pozorom, nie od razu przystąpią do prac wykopaliskowych.

Najpierw będzie to praca przypominająca bardziej działania geodety. Archeolodzy podzielą teren katastrofy - czyli 700 na 200 metrów - na siatkę kwadratów 50x50 m. Te na jeszcze mniejsze, po 10 metrów. Przeszukają powierzchnię i przeskanują, co może kryć ziemia. W tym pierwszym etapie to, co znajduje się pod powierzchnią, zostanie zarejestrowane w formie mapy, ale za pomocą badań geofizycznych, czyli penetracji elektromagnetycznych pod powierzchnię terenu - mówi profesor Andrzej Buko.

Dopiero gdy powstaną dwie mapy: tego, co znaleziono na powierzchni i tego, co może kryć ziemia, zostaną podjęte decyzje, gdzie otworzyć ewentualnie stanowiska archeologiczne. Jeżeli mielibyśmy przekopać cały ten teren, to chciałbym powiedzieć, że za pomocą metod archeologicznych by to trwało długimi miesiącami - tłumaczy Buko.

Do Smoleńska ma pojechać 6 archeologów, potem być może dojedzie druga szóstka. Spodziewając się, że mogą zostać znalezione nie tylko szczątki samolotu, z archeologami pojedzie także antropolog.

Na razie naukowcy czekają na zielone światło w sprawie ekspedycji. Ich wysłanie już ponad tydzień temu obiecywał rząd. Wszystko zależy od zgody Rosjan na prowadzenie prac w miejscu katastrofy.