Przygotowania do przeprowadzenia eksperymentu na Tu-154M zostały zakończone, ale jego termin wciąż jeszcze nie jest ustalony - twierdzą przedstawiciele wojska. Eksperyment ma przeprowadzić polska komisja badająca katastrofę smoleńską.

Jak powiedział rzecznik Dowództwa Sił Powietrznych ppłk Robert Kupracz, lotnicy czekają m.in. na odpowiednią pogodę, określoną w założeniach do eksperymentu. Kupracz nie wyjaśnił, co to konkretnie oznacza. Podkreślił natomiast, że przygotowania do eksperymentu zostały zakończone, ale terminu jego przeprowadzenia nie uzgodniono jeszcze z komisją, której przewodniczy szef MSWiA Jerzy Miller.

W środę Miller powiedział, że prace komisji wyjaśniającej okoliczności katastrofy smoleńskiej nie zostaną zakończone, dopóki nie zostanie przeprowadzony eksperyment na Tu-154M. Dopytywany przez dziennikarzy, dlaczego eksperyment się opóźnia, Miller powiedział, że pytanie to należy kierować do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, do którego należy maszyna, a być może do kierownictwa Sił Zbrojnych. Nie ja przeprowadzam ten eksperyment, tylko 36. pułk - dodał.

Komisja Millera w połowie stycznia poinformowała, że eksperyment ma polegać na próbnym locie bez odwzorowywania warunków atmosferycznych, które panowały 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Lot Tu-154M o numerze 102 miałby wykazać m.in. czy załoga samolotu, miała dość czasu na przerwanie zniżania i bezpieczne poderwanie maszyny, aby odejść na drugi krąg bądź odlecieć na lotnisko zapasowe.

Przygotujemy przelot, który jest istotny dla tych, którzy dobrze znają zawód pilota, a dla których niektóre elementy ostatniego fragmentu lotu polskiego samolotu stanowią jeszcze znak zapytania. (...) Każdy samolot trochę inaczej zachowuje się w ekstremalnych warunkach. Dla rozstrzygnięcia tych wątpliwości naprawdę musimy ten lot symulować na samolocie o numerze bocznym 102, bliźniaczo podobnym do Tu-154 M, który rozbił się pod Smoleńskiem. Dopóki tego nie zrobimy, nie jesteśmy gotowi zakończyć procesu badawczego - powiedział w środę minister.

Nie chciałbym, żeby ktoś powiedział, że ten raport jest cząstkowy tylko, bo można było sobie jeszcze zadać trud i popracować dwa czy trzy tygodnie dłużej i odpowiedzieć na ważne pytanie. Dlatego my się nie ociągamy i uważamy, że jakość jest ważniejsza niż jak najwcześniejsze opublikowanie raportu. Staramy się, by termin ten był możliwie krótki, ale jeszcze to nie są najbliższe dni - dodał szef MSWiA.

Zdaniem płk. Edmunda Klicha, który był polskim akredytowanym przedstawicielem przy badającym katastrofę Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), eksperyment ma m.in. wyjaśnić, czy załoga użyła systemu automatycznego przerwania podejścia i odejścia na bezpieczną wysokość.

Gdy na ok. 20 sekund przed katastrofą pierwszy pilot wydał komendę "Odchodzimy na drugie zajście" samolot znajdował się - według MAK - 60-70 m nad poziomem lotniska. Nawigator, najprawdopodobniej posługując się radiowysokościomierzem, podawał wówczas wysokość 90-100 m nad ziemią (przed lotniskiem było zagłębienie terenu).

Według Klicha w Smoleńsku podchodzenie do lądowania "w automacie" - jeśli do tego doszło - było niezgodne z procedurami. Samolot może bowiem automatycznie przerwać lądowanie tylko, gdy na lotnisku jest system naprowadzania samolotów ILS. Takiego systemu w Smoleńsku nie było.

Na rejestratorach nie było żadnego znaku, że naciśnięto przycisk uchod (automatycznie przerywa schodzenie i rozpoczyna nabieranie wysokości przez samolot - PAP). Większość specjalistów twierdziła, że naciśnięcie tego przycisku nie daje żadnego znaku na rejestratorze. Daje go dopiero aktywacja systemu automatycznego odejścia. Dopiero eksperyment ma wyjaśnić, że coś takiego zostało uruchomione - powiedział w ubiegłym tygodniu płk Klich.