Bez Kurdów i większości syryjskiej opozycji, za to pod okiem ONZ i patronatem Rosjan w poniedziałek i wtorek w Soczi przeprowadzono dwudniowy kongres poświęcony sytuacji w Syrii. Choć wzięło w nim udział ponad 1500 delegatów, to zabrakło wielu ważnych uczestników trwającego cały czas konfliktu. Efekty są - ale w najlepszym przypadku dyskusyjne. W dodatku nad kongresem wisi cień operacji wojsk tureckich na północy Syrii, które zaciekle rzuciły się na mieszkających tam Kurdów.

Kongres Dialogu Narodowego Syrii, bo tak formalnie nazywało się zakończone już spotkanie w rosyjskim czarnomorskim kurorcie, to w istocie dalsza część próby sił między największymi graczami na Bliskim Wschodzie. Tyle że nie wszyscy gracze zdecydowali się usiąść w Soczi do stołu. Byli ci, których można uznać za "sponsorów" konferencji - Rosjanie, Turcy i Irańczycy. Równie ważne jest to, kogo nie było: Stanów Zjednoczonych i Arabii Saudyjskiej, a także ważnych stron konfliktu w samej Syrii, czyli liderów znacznej części ugrupowań opozycji (przede wszystkim umiarkowanych opozycjonistów sunnickich, reprezentowanych przez Wysoki Komitet Negocjacyjny) oraz Kurdów. Na udział tych ostatnich nie zgodził się turecki rząd.

Swojego przedstawiciela wysłała natomiast Organizacja Narodów Zjednoczonych. Jej sekretarz generalny Antonio Guterres stwierdził nawet, że kongres w Soczi będzie ważnym wkładem w ożywienie procesu negocjacyjnego ws. Syrii, który toczy się w Genewie właśnie pod auspicjami ONZ. Tu nie ma żadnej dodatkowej symboliki, bo przedstawiciel ONZ bywa na wszystkich konferencjach - zauważa dr Wojciech Szewko, ekspert Narodowego Centrum Studiów Strategicznych ds. Bliskiego Wschodu.

Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Rosjanie swoim kongresem chcieli nie tyle odwrócić uwagę od rozmów w Genewie, co wykazać większą inicjatywę w tych negocjacjach i niejako narzucić swoje rozwiązania.

Fasadowy sukces

Może się wydawać, że Moskwie przynajmniej w jakimś stopniu się udało: we wtorek szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow ogłosił powstanie komitetu konstytucyjnego, który będzie działał w Genewie i opracuje projekt reformy konstytucyjnej w Syrii. Ławrow zapowiedział też, że w tym komitecie zasiądą delegaci wszystkich zainteresowanych grup, nawet tych, które nie pojawiły się w Soczi. Nikt oczywiście nie oczekiwał, że możliwe będzie zebranie tu absolutnie wszystkich grup narodu Syryjskiego - lojalnych rządowi, neutralnych czy opozycyjnych - powiedział dziennikarzom szef rosyjskiego MSZ.

Z drugiej jednak strony trudno uznać Kongres Dialogu Narodowego Syrii za sukces. Już sam fakt nieobecności wielu liczących się w konflikcie syryjskim stron to praktycznie przekreśla. Rosjanie liczyli przede wszystkim, że uda im aktywnie zaangażować w negocjacje z syryjskim rządem sunnicką opozycję, która - po ostatnich działaniach reżimu Baszera al-Assada, m.in. ofensywie syryjskich wojsk w prowincji Idlib - jest mocno osłabiona. Takie zaangażowanie było niemożliwe, bo liderzy tych grup po prostu się w Soczi nie pojawili. Z tego powodu spotkanie miało dość pozorny charakter - i takie najprawdopodobniej będą jego efekty.

Sama konferencja była dość burzliwa, nawet zanim na dobre się zaczęła. Już w poniedziałek część tych syryjskich opozycjonistów, która przybyła do Soczi, odmówiła opuszczenia lotniska po przylocie. Powód - symbole, billboardy i flagi rządu al-Assada, które zobaczyli na lotnisku. Te wspierane przez Turcję organizacje twierdziły, iż obiecano im polityczną neutralność symboli prezentowanych podczas rozmów, i ta obietnica miała zostać złamana. Później nie było spokojniej, bo ci sami opozycjoniści głośno krzyczeli podczas otwierającego konferencję przemówienia Ławrowa, zarzucając Rosjanom mordowanie cywilów w Syrii.  

Płonąca gałąź

Efekty kongresu w Soczi mogą dawać Rosjanom poczucie pewnej przewagi, jeśli chodzi o forsowanie swojej wersji procesu pokojowego, ale Moskwa i jej sojusznicy już wcześniej mocno wysunęli się na prowadzenie w wyścigu o wpływy w Syrii. Co więcej wygląda na to, że na tę chwilę wygrywają znacznie bardziej niż tylko o długość nosa.

Ta przewaga Rosji, zwłaszcza nad USA, to między innymi efekt tureckiej operacji "Gałązka Oliwna" prowadzonej od ponad tygodnia na północy Syrii, w regionie Afrinu. Operacji, która bez zgody i ustępstw ze strony Moskwy nie mogłaby mieć miejsca i której celem są zamieszkujący syryjskie pogranicze i rządzący regionem Kurdowie z Partii Unii Demokratycznej (PYD). Według Ankary PYD to syryjskie skrzydło działającej w Turcji Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), uznawanej (nie tylko przez Turków, ale również UE i USA) za organizację terrorystyczną. W ofensywie, która zaczęła się 20 stycznia, biorą udział tureckie czołgi i samoloty, ale również bojownicy wspieranej przez Ankarę sunnickiej opozycji.

Operacja to poważny cios w bliskowschodnie interesy Stanów Zjednoczonych - bo Amerykanie w Syrii wspierają właśnie Kurdów, wyposażając ich i szkoląc. Operacja powoduje osłabienie sojuszu kurdyjsko-amerykańskiego, a co za tym idzie wpływu USA na rzeczywistość syryjską. Do niedawna, wtedy, kiedy siły kurdyjskie zajmowały ziemie na wschód od Eufratu, ten wpływ był rzeczywiście wielki - mówi Wojciech Szewko, i podkreśla, że Stany Zjednoczone kontrolowały w ten sposób prawie jedną trzecią terytorium Syrii. W tej chwili nie wiadomo, co się będzie działo z Kurdami, tym bardziej wobec zapowiedzi Turków, że nie zatrzymają się w Afrin - dodaje. Ankara otwarcie grozi, że będzie walczyć z Kurdami wzdłuż całej granicy syryjsko-tureckiej, zajmie sąsiadujący z Afrin region Manbidż, a być może dotrze nawet do Rożawy, gdzie USA ma swoich żołnierzy.

Rosyjski szach... i gra pozorów

Choć ofensywę w Afrinie prowadzi armia turecka, to Rosjanie zręcznie rozgrywają tę sytuację zmuszając swoich najważniejszych rywali - Amerykanów - do dokonania bardzo niewygodnego wyboru. Z tej sytuacji nie ma dobrego wyjścia. Amerykanie muszą albo porzucić Kurdów, a więc jedyną armię, która jest gotowa z nimi ustanawiać porządek w Syrii, albo porzucić Turcję, czyli swojego sojusznika w NATO. Tak czy inaczej, w obu przypadkach Rosjanie wygrywają - podkreśla Szewko. Jak jednak dodaje, wszystko wskazuje na to, że USA wybiorą Turcję, bo raczej nie poświęcą członka NATO dla chwilowego sojuszu z kurdyjską partyzantką.

W kontekście wydarzeń na północnym pograniczu Syrii, kongres w Soczi można też odczytywać jako próbę odwrócenia uwagi od tureckiej ofensywy przeciwko Kurdom, prowadzonej z poparciem Moskwy. Ważniejsze wydaje się jednak to, że Rosjanie chcą ubrać się w szaty rozjemców, którzy próbują zakończyć konflikt drogą pokojową przez doprowadzenie do negocjacji między reżimem al-Assada i opozycją. I choć nie udało się posadzić obu tych stron przy jednym stole, to Moskwa wyraźnie nie rezygnuje - stąd inicjatywa utworzenia komitetu konstytucyjnego i zaproszenia do niego wszystkich uczestników konfliktu.

(ł)