Tych wyborów prezydenckich nikt się nie spodziewał. Przyszły szybciej niż powinny, bo poprzedzone zostały katastrofa 10 kwietnia pod Smoleńskiem i nagłą śmiercią prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Do urn szliśmy dwa razy : 20 czerwca i 4 lipca. W wyborach wystartowali Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński. Ostateczny wynik: 53 proc. dla Komorowskiego, 47 dla Kaczyńskiego.

Przed 10 kwietnia było niemal przesądzone, że po wyborach gospodarzem w Pałacu Prezydenckim nie będzie już Lech Kaczyński. Sondaże nie dawały żadnych szans Lechowi Kaczyńskiemu w starciu z Bronisławem Komorowskim.

Katastrofa w Smoleńsku nie tylko jednak przyspieszyła wybory, ale i zmieniła układ sił. Jarosław Kaczyński był nieporównanie trudniejszym rywalem dla kandydata Platformy. Zwłaszcza pogrążony w żałobie, wyciszony i koncyliacyjny.

Kaczyński bardzo szybko zerwał gorset założony przez swoich sztabowców. Wprawił ich nawet w osłupienie twierdzeniem, że podczas kampanii nie był sobą przez środki uspokajające. Można więc sobie tylko wyobrazić, że gdyby jednak wybory wygrał, to zamiast prowadzić co miesiąc marsze z pochodniami przed Pałac, z jego gabinetu prowadziłby operacje odbicia z rąk Rosjan wraku tupolewa i czarnych skrzynek. To jednak tylko alternatywna wersja historii.

Zamiast tego mamy prezydenta, który próbuje zdjąć z siebie łatkę gajowego, skupiając się głównie na niepopełnianiu błędów i wdrażaniu wyborczego hasła "Zgoda buduje". Wspominając jednak nieudolne przenosiny krzyża sprzed Pałacu i wizytę w nim generała Jaruzelskiego - z marnym skutkiem.