Przyznałem już parę tygodni temu, że nie uważam piłki nożnej za rzecz najważniejszą pod słońcem. Wręcz przeciwnie. Wbrew pozorom, które niektórzy usiłują stwarzać, jej praktyczne znaczenie dla naszego życia i stosunków międzynarodowych jest znikome. Nie znaczy to jednak, że w szczególnych okolicznościach, na sprawy piłki nożnej my mężczyźni nie jesteśmy szczególnie wrażliwi. Rozpoczynające się za tydzień EURO to właśnie taka okoliczność. Stąd mój tytułowy apel.

Osobiście wolałbym, aby najpopularniejszą grą na świecie była siatkówka. Nie tylko dlatego, że mamy w niej zdecydowanie więcej do powiedzenia. Także dlatego, że to elegancka gra dla twardzieli. I twardzielami mogą być w niej zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Wolałbym też oglądać przez miesiąc rozgrywki futbolu amerykańskiego, bo jego wyrafinowane zasady dają prawdziwą, jeśli nie intelektualną, to przynajmniej umysłową przyjemność. W porównaniu z tym, piłka nożna to rąbanie drzewa tępą siekierą.

Wolałbym wreszcie rozgrywki hokeja na lodzie, bo piekielna szybkość tej gry i jej intensywność na mniejszych od międzynarodowych lodowiskach NHL, nadaje słowu emocje nowe znaczenie. Każdy komu nakazano zachwycać się tym, że zawodnicy Barcelony są w stanie w czasie meczu wymienić kilkaset podań, wie co mam na myśli. Od podawania piłki są chłopcy za liniami. Poza tym hokeiści mogą stracić zęby, ale nie stracą honoru i nie pokażą, że coś ich boli. Piłkarze zaś przede wszystkim cierpią.

Problem jednak w tym, że większość świata pasjonuje się bieganiem za gałgankiem i ci, którzy wolą inne dyscypliny, szybownictwo, bojery, czy pływanie synchroniczne, muszą się z tym pogodzić. To właśnie bieganie za gałgankiem pokazuje bowiem, kto jest większym macho, kto tu rządzi, kto jest lepszy i fajniejszy. To nic, że to nieprawda. Chcąc nie chcąc my mężczyźni dajemy się na to łapać, bo po prostu nie mamy innego wyjścia. Chcemy, żeby to nasze było na wierzchu i jeśli na wierzchu oznacza w siatce bramki rywala, to trudno.

Czytałem gdzieś, że ktoś lubi oglądać mecze piłkarskie, ale absolutnie nie interesuje go, kto wygra i szczególnie nie interesuje go, czy wygrają nasi. Byle gra była na odpowiednio wysokim poziomie. C'mon. Jeśli tak rzeczywiście jest, to mam wrażenie, że gość mógłby z większym pożytkiem oglądać sianokosy. Piłka nożna bez emocji?!! Po co? Żeby patrzeć jak się przewracają, turlają i umierają z bólu? By kolejny raz zadawać sobie pytanie, dlaczego nie ma powtórek i sędziowie muszą na oko ocenić, czy piłka całym swoim obwodem przeszła odległość równą swojemu obwodowi? A może po to, by wraz z milionami widzów zadawać sobie pytanie, czy między bramką, a dowolną częścią ciała gracza, którą ów gracz może piłkę do tej bramki wepchnąć było co najmniej dwóch zawodników drużyny przeciwnej. Czyli inaczej mówiąc, czy ów gracz rzeczywiście nie był na spalonym. W normalnych sportach nie trzeba się zastanawiać, można szybko i jednoznacznie sprawdzić na ekranie. No ale duch piłki na to nie pozwala, bo... no właśnie, wszyscy wiemy dlaczego.

A jednak, mimo tego całego sceptycyzmu, chłodnej głowy i znacznego dystansu wobec wszechogarniającego eurowego picu, prawdopodobne jest, że my kibice zwyczajni, nie nadmiernie emocjonalni, choć ściskający kciuki za naszych, zamienimy się na ten miesiąc w futbolowe zombies. Ubierzemy na głowy durne kapelutki, wzniesiemy szaliki, zadmiemy w jakąś wuwuzelę. W zależności od postawy naszych będziemy popadać w stan nadmiernej ekscytacji lub - co bardziej prawdopodobne - beznadziejnej apatii, będziemy tyć lub chudnąć, śmiać się lub płakać, zasypiać z kacem moralnym i budzić się z krzykiem. Z góry przepraszamy, ale prosimy, nie zostawiajcie nas samych. Owszem syczymy, gdy przechodzicie przed ekranem, mówimy ciiii..., gdy się odzywacie, ale naszych uczuć do Was to nie zmienia. Jeśli tylko nie każecie zwracać nam uwagi na nową fryzurę, jakoś się dogadamy. Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na EURO. Zrewanżujemy się, jak nasi odpadną.