Nie kupię sobie biało-czerwonego stanika. Nie będę jeść biało-czerwonego ptasiego mleczka. I nie będę trąbić w czerwoną trąbę na białym balkonie, gdy nasi wygrają. Cóż, nie lubić futbolu i nie interesować się mistrzostwami to jedno. Ale cierpieć z powodu przytłaczającej oprawy tej hucpy - to drugie. I doprawdy nie wiem, co grosze. Zwłaszcza, że od kilku tygodni moje miasto pławi się w biało-czerwonym, piłkarskim sosie, od którego dostaję mdłości.

Estetyczny ból, jaki wywołują nadchodzące mistrzostwa, może być frustrujący. Jasne, Euro samo w sobie jest dość przaśne i tchnące folklorkiem. Wiadomo, że uroda maskotek jest dyskusyjna, a kto raz usłyszał "Koko Euro spoko", ten od tego upiornego refrenu już się nie uwolni. OK. Od tego wszystkiego w mniejszym lub większym stopniu można się odciąć. Ale dlaczego katuje się nas pseudopatriotycznymi paskudztwami z każdego możliwego kąta?

Na każdym przystanku i poboczu billboardy. W telewizji reklamy z przygłupawo ucharakteryzowanymi Polakami, "jednoczącymi" się w kibicowaniu reprezentacji. Śmieszne już przez samo to, że dobrze wiemy, jak to z polskim zjednoczeniem bywa. Reklamy oczywiście witają nas także z prasy, tej poważnej i tej kolorowej, radia. Komputer strach odpalać, bo internet aż kipi od kibicowskiego entuzjazmu.

Na ulicach (przynajmniej tych krakowskich) ta sama rozpacz. Mija się kilkanaście straganów z obelżywie tandetnymi kapelutkami, trąbkami i koszulkami w bieli i czerwieni. Z wystaw monopoli krzyczą urocze małe buteleczki z procentową zawartością, oczywiście w kształcie futbolówki, takie, co na pewno każdego zachęcą do kibicowania. Tu jakaś flaga, tu informacja o patronacie… A tu przynajmniej porzucona ulotka z emblemacikiem, żeby przypadkiem nie zapomnieć, jaki to cud nas wkrótce czeka.

W spożywczakach - napoje z nakrętkami ze znaczkiem euro, czekolady z mistrzowskimi emblematami na opakowaniach i - moje ulubione - pewne słynne cukierki w limitowanej edycji, oczywiście biało-czerwone. Nie brakuje też ptasiego mleka na biało-czerwono, maskotek, czekoladowych figurek, żelek w kształcie piłek. Menu do wyboru, do koloru. A właściwie do dwóch kolorów.

To jednak jeszcze nie tak dziwi. Zabawa zaczyna się w pierwszej lepszej galerii handlowej. Bo że zdjęcia piłkarzy rozmiarów połowy boiska biją po oczach ze sklepów sportowych, to oczywiste. Ale żele pod prysznic i ręczniki w pojemnikach w kształcie piłek i pościel w piłki, i znowu kapelutki, i poduszki z orłem, i pendrive'y w kształcie piłkarskich koszulek, i "hawajskie" kwiaty na szyję w bieli i czerwieni, i piłki, i trąby, i maskotki… I szczyt wszystkiego, czyli soczewki kontaktowe we wzór a la piłka i dwukolorowa kredka do oczu do kibicowskiego makijażu. Słowem, jedna, wielka, biało-czerwona orgia, od której żyć się odechciewa.

Cała ta mnogość i różnorodność gadżetów zazwyczaj jest wątpliwej jakości, pstrokata, okrutnie kiczowata i w złym guście. Co to ma do uczczenia drużyny czy narodowych barw? Doprawdy nie wiem. Koszulki, farbki na twarzach - OK, ale reszta syfu? Ani to ładne, ani chwalebne. Aż się żal robi orła i flagi. I śmiech bierze na myśl o takich formach okazywania patriotyzmu. A na myśl, że ktoś chce zabrać do domu taką "pamiątkę" - ciarki przechodzą.

Jako człowiek nierozumiejący i nielubiący futbolu, cierpię niemal fizycznie, patrząc na zalewającą mnie ze wszystkich stron "eurowatość". Myślę, że osaczonych piłką (co jest jedna) i dwiema bramkami futbolowych ignorantów jest więcej. I ich też chęć bierze wyłączyć telewizor i komputer, zgromadzić zapas sucharów i na trzy spusty zamknąć się w cichym domu. I modlić się, żeby Euro przyszło jak najszybciej. Bo im szybciej przyjdzie, tym szybciej pójdzie, i nareszcie nie będzie trzeba o nim mówić, słuchać, a nade wszystko - patrzeć.