​Podczas przeszukania milicjanci szukali rzeczy związanych z Polską i pytali, ile kosztuje zdrada ojczyzny - mówi PAP żona działacza Związku Polaków na Białorusi (ZPB), Andrzeja Poczobuta. Oksana Poczobut opowiada o sytuacji męża, odkąd trafił do aresztu w związku ze sprawą karną.

To nie była taka zwykła rewizja. Funkcjonariusze wyraźnie szukali rzeczy związanych z Polską - polskich książek, dokumentów. Robili docinki - opowiada Oksana Poczobut.

Znaleźli certyfikat pamiątkowy, dyplom nagrody dziennikarskiej Grand Press z 2011 r., tam była napisana kwota - 50 tys. zł - dodaje.

Mówili, że to jest "polski grant", dołączyli go do materiałów śledztwa. Zabrali nawet stary wniosek o wydanie Karty Polaka dla córki, chociaż ta karta już dawno wygasła - wspomina żona Andrzeja Poczobuta.

Działacz ZPB i dziennikarz jest jednym z czworga aktywistów Związku Polaków, objętych postępowaniem karnym o "podżeganie do nienawiści" i, według prokuratury - "rehabilitację nazizmu". Poczobut był już w przeszłości skazany - za znieważenie Alaksandra Łukaszenki. Wtedy w areszcie śledczym spędził trzy miesiące - dostał wyrok trzech lat w zawieszeniu na dwa.

Tym razem było inaczej, bo było wyraźnie widać, że chodzi o Polskę, a nie o działalność dziennikarską - ocenia Oksana Poczobut. Jak mówi, wcześniej oboje z mężem liczyli się z tym, że może dojść do jakichś działań władz przeciwko ZPB.

Zwłaszcza po aresztowaniu brzeskiej działaczki polskiej Anny Paniszewej i wszczęciu wobec niej sprawy karnej. Wtedy w telewizji państwowej zaczęły się publikacje, że jest ona członkinią ZPB (chociaż nie jest), i że wszystkiemu jest winna Andżelika Borys. To był wyraźny sygnał, że coś się wydarzy - wspomina Oksana Poczobut. Podkreśla jednak, że "na coś takiego nie da się przygotować"

Były kolejne wstrząsy. Najpierw zatrzymanie Andżeliki Borys (w ubiegły wtorek), potem skazanie jej na 15 dni aresztu (za organizację nielegalnej imprezy). Szok za szokiem, a następnego dnia zatrzymano Andrzeja i jeszcze dwie działaczki ZPB, Irenę Biernacką i Marię Tiszkowską - opowiada rozmówczyni PAP.

Andrzej Poczobut, który został przewieziony do aresztu w Mińsku, przekazał adwokatce, że "czuje się dobrze, na ile dobrze można się czuć w areszcie".

On jest niewybredny, nawet w domu ma niewielkie potrzeby. Powiedział, żeby nawet jedzenia nie przekazywać w paczkach - mówi żona działacza. O książki nie prosił. Ze sobą zabrał książkę Olgi Tokarczuk, nie wiem, czy pozwolili mu ją zabrać do celi - dodaje.

Oprócz mińskiej adwokatki, w której wynajęciu pomogło Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy, do aresztu udał się również grodzieński prawnik, który bronił Poczobuta w poprzednim procesie.

W czwartek mają być wezwani na czynności śledcze. Spodziewamy się, że Andrzejowi i innym postawione zostaną formalne zarzuty - mówi Poczobut.

Dziennikarz przebywa w areszcie śledczym numer 1, zwanym Waładarką. 30 marca, dostałam wiadomość na maila, że 26 marca był w Mińsku w areszcie na Akreścina. Od strony oficjalnej to była jedyna informacja. Proszę sobie teraz wyobrazić, że ktoś nie ma możliwości załatwienia adwokata, kontaktu z dziennikarzami. Informacja o zatrzymanej osobie przychodzi po pięciu dniach i jest nieaktualna - wskazuje Oksana Poczobut.

Martwi się o zdrowie męża i by nie zabrakło mu leków. Sama przyznaje, że jest w stresie. Biorę leki nasenne, ale i tak budzę się po dwóch godzinach. Budzę się, bo śni mi się, co może się wydarzyć - opowiada.