Słynny Boeing 767-300 o numerach rejestracyjnych SP-LPC, zwany "Papa Charlie" idzie na sprzedaż. LOT sprzedaje maszynę, którą pierwszego listopada kapitan Tadeusz Wrona awaryjnie wylądował na warszawskim lotnisku Okęcie.

Samolot był eksploatowany przez LOT na podstawie umowy leasingowej z amerykańską spółką Air Castle. Po awaryjnym lądowaniu bez podwozia w listopadzie na warszawskim lotnisku i zakończeniu badań przez Państwową Komisję Badania Wypadków Lotniczych, rozpoczęły się długotrwałe rozmowy i negocjacje między firmą ubezpieczeniową Lufthansa Group, właścicielem samolotu spółką Air Castle oraz PLL LOT - powiedział rzecznik spółki Leszek Chorzewski.

Jak dodał, podczas negocjacji ustalono, że przywrócenie samolotu do stanu pozwalającego na to, żeby znowu wzbił się w powietrze, jest nieopłacalne. Ostatecznie strony zawarły porozumienie, w ramach którego przejęliśmy samolot na własność, po czym ogłosiliśmy przetarg na zakup samolotu w takim stanie, w jakim znajduje się obecnie. Oferta przetargowa dopuszcza sprzedaż osobno kadłuba i silników - powiedział Chorzewski.

Przetarg zakończy się na początku lipca. LOT nie ujawnia jednak ujawnić kwoty, jaką firma mogłaby uzyskać ze sprzedaży maszyny. Spółka podkreśla, że takie rozwiązanie jest dla LOT-u "optymalne, dające szanse na pokrycie części kosztów związanych z wyłączeniem samolotu z eksploatacji". LOT ma pięć Boeingów 767, które latają na trasach długodystansowych. Przewoźnik czeka na Boeingi 787 Dreamliner, które zastąpią B767.

Kpt. Wrona: Aż się zdziwiłem, że to tak gładko idzie

Samolot przekazał mi mechanik w Newark, podpisałem protokół odbioru, on też się podpisał, wszystkie instalacje były sprawne, komputer nie pokazywał awarii. Dopiero po starcie zasygnalizował ubytek płynu hydraulicznego - mówił 3 listopada 2011 roku w Kontrwywiadzie RMF FM kpt. Tadeusz Wrona. W momencie tego tarcia myśmy nawet nie słyszeli tarcia. Tam, w kokpicie było cichutko. Większy hałas jest, gdy się toczymy na kółkach niż wtedy, kiedy on po prostu sunął po tym pasie. Może i też dlatego, że była warstwa piany, gdzie po prostu ten poślizg był większy, czyli tarcie mniejsze. No ale z kolei ślizgaliśmy się prawie półtora kilometra chyba - opowiadał kapitan.