"Udzieliłbym tej pomocy ponownie. Nie wahałabym się, to samo bym zrobił po raz drugi i nawet po raz trzeci" - mówi Bohater 25-lecia Faktów RMF FM - Celestyn Żeliszewski z Librantowej. Mężczyzna w 2010 roku uratował życie dwójce młodych ludzi. Z płonącego samochodu wyciągnął 18-letnią dziewczynę i jej 20-letniego chłopaka. Sam z rozległymi poparzeniami trafił do szpitala.

To było jak natchnienie. Byłem w miejscu wypadku, w tamtym czasie... Była możliwość udzielenia pierwszej pomocy ofiarom zdarzenia... - wspomina po latach pan Celestyn. I z przekonaniem w głosie mówi, że jego zachowanie to nic nadzwyczajnego, bo zapewne - jak twierdzi - każdy postąpiłby na jego miejscu tak samo. Nie czuję się za bardzo bohaterem, bo każdy, kto by zobaczył tamto zdarzenie, otworzyłby drzwi do tamtego auta, nie zawahałby się. 

"Objął go cały płomień. Myślał tylko o tym, żeby ich uratować"

Ten dzień dobrze pamięta żona pana Celestyna. Jej mąż był pod balkonem swojego domu, gdy usłyszał przeraźliwy huk. Tu są tuje, wszystko zarośnięte, nie widać szosy. Mąż usłyszał straszny huk i pobiegł zobaczyć... To auto dachowało, już było w rowie, jak wołali pomocy... - wspomina pani Maria. Dodaje, że pan Celestyn natychmiast rzucił się na ratunek. Pomógł otworzyć drzwi pasażerce, bo ona siedziała z boku. Tylko z kierowcą było gorzej, bo był przypięty pasami... Pierwsze co zrobił, to wyłączył samochód, bo kluczyki były włożone... I poczuł zapach benzyny, jak tylko drzwi otworzył. Odblokował kierowcę, pas odpiął i zaczął go wyciągać. Nachylił się nad nim i... nastąpił właśnie ten wybuch. (...) Kierowca odskoczył, miał minimalne poparzenia pierwszego stopnia ręki, trochę twarzy. A męża już objął cały płomień. Płonął po prostu... - opowiada kobieta. 

Pan Celestyn ratując ludzi z wypadku, ryzykował więc swoim życiem. Mnie się wydaję, że wtedy nie myślał o niczym innym. Tylko o tym, żeby uwolnić ludzi z tego samochodu. To było najważniejsze dla niego. Nie myślał o niczym więcej, skoro nie stchórzył. Nie odszedł, tylko ratował - mówi żona pana Celestyna. 

"Nie poznałam męża, był cały w opatrunkach"

Poparzonego mężczyznę przetransportowano do szpitala w Nowym Sączu, a potem śmigłowcem do Siemianowic Śląskich. Tam lekarze walczyli o jego życie. To były bardzo, bardzo poważne obrażenia. W niektórych miejscach poparzenie trzeciego stopnia... Drogi oddechowe były poparzone w 30 procentach... Buzia i reszta ciała to były poparzenia drugiego i trzeciego stopnia. Na drugi dzień po wypadku, kiedy przyjechałam do Siemianowic, to nie poznałam męża... Był cały w opatrunkach, miał tylko otwór na oczy i otwór na nos... Buzia cała w opatrunkach. I spuchnięta, głowa jak u słonia... - opowiada żona pana Celestyna. Dalej wspomina: Leczenie trwało w sumie pół roku. Mąż przez miesiąc przebywał w szpitalu. Później już był w domu, ale musiał jeździć na kontrole do Siemianowic. Musiał przejść zabieg na prawej ręce. Tam zostały mu duże blizny... Po pół roku musiał wrócić do pracy, bo na rentę za młody - wspomina żona pana Celestyna.

"Nie ma takich ludzi dzisiaj..."

Dziś pan Celestyn ma 57 lat. Pracuje w PGNiG jako spawacz, monter i serwisant. Cieszy się bardzo dobrą opinia wśród sąsiadów. Dla nich wszystkich jest bohaterem. Bohaterska postawa, człowiek-bohater... Nie każdy by się tak zachował jak on... Miły, sympatyczny, porządny, uczciwy... - mówi jedna z sąsiadek. Druga jej wtóruje: To jest taki sąsiad, że ktoś najbliższy w rodzinie by się taki nie trafił... Tak sąsiedzki, chętny aby coś pomóc. Naprawdę nie ma takich ludzi dzisiaj. Strasznie dobry, w ogóle cała rodzina to dobrzy ludzie... I dodaje: Co ten człowiek się nacierpiał, już się modliłyśmy za niego po tym wypadku, bo było bardzo źle. Ale Bozia dała i doszedł do siebie.

"Najważniejsze, że żyją"



Po wypadku państwo Żeliszewscy mieli kontakt z rodziną uratowanych młodych ludzi. Teraz już kontaktu nie ma, ale z początku, jak mąż był chory, częste były telefony z pytaniami o męża. Dwa razy mieliśmy ich wizytę... Później, na Boże Narodzenie, przyjechali razem z życzeniami z upominkiem. Później był jeszcze kontakt z ojcem kierowcy. Wydzwaniał, pytał, czy w czymś nie pomóż, jak ze zdrowiem... - wspomina pani Maria i dodaje: Największą radością jest to, że oni żyją, że po prostu ocaleni zostali. To jest chyba największa radość w życiu, jaka może być.