Dopalacze wracają. Ani sanepid, ani policja nie umieją sobie z nimi poradzić – donosi “Dziennik Polski”. Sklepy ze śmiertelnie niebezpiecznymi środkami działają w samych centrach miast. Oficjalnie sprzedają kadzidełka lub talizmany, ale wtajemniczonym oferują też dopalacze. Aby znaleźć się w „elitarnym” gronie, trzeba zrobić dobre wrażenie na sprzedawcy i stać się posiadaczem karty klubowej – wyjaśnia gazeta.

Reporterka “DP" odwiedziła jeden ze sklepów z dopalaczami niedaleko krakowskiego dworca. “Zapytała o środek, który pomoże jej rozluźnić się na imprezie. Siedzący za ladą sprzedawca polecił jej, by przyszła następnego dnia.  Wszystko da się załatwić z moim kolegą - stwierdził. Nazajutrz budka była zamknięta. Drzwi otworzyły się dopiero po chwili, gdy sprzedawca sprawdził obraz z zawieszonej nad sklepem kamery i uznał, że nie sprowadzimy na niego zagrożenia. Wewnątrz siedział krótko ostrzyżony, krępy mężczyzna po trzydziestce, który szybko zamknął drzwi od środka. Okazało się, że warunkiem sprzedaży dopalacza było spisanie danych dziennikarki z jej dowodu osobistego" - relacjonuje gazeta. Podkreśla, że w stolicy Małopolski jest zdecydowanie więcej takich miejsc.  

Podczas kontroli możemy zabrać jedynie to, co jest dostępne w zasięgu wzroku w sklepie - mówi “Dziennikowi Polskiemu" Elżbieta Kuras, rzeczniczka prasowa krakowskiego sanepidu. - Zgodnie z prawem nie możemy wejść do magazynu. Nawet policja nie ma takich możliwości - tłumaczy.

W piątkowym "Dzienniku Polskim" także:

- Ile zarabiają polscy politycy?
- Tomasz Leśniak, nieśmiały chłopak, który postawił się prezydentowi Krakowa
- Strach przed Leninem wiecznie żywy