Załoga samolotu Tu-154, która 10 kwietnia zginęła w katastrofie pod Smoleńskiem, kilka miesięcy wcześniej została nagrodzona za naprawę samolotu na Dominikanie - wyjaśnia szef 36. Pułku Specjalnego Lotnictwa Transportowego, w którym służyli lotnicy. Piloci zdecydowali się na lot, mimo, że system autopilota nie był w pełni sprawny.

Pułkownik Ryszard Raczyński odniósł się do słów byłego dowódcy jednostki pułkownika Tomasza Pietrzaka. W Kontrwywiadzie RMF FM Pietrzak zasugerował, że bywały sytuacje, w których piloci byli nagradzani za lądowanie w trudnych, złych warunkach pogodowych albo za naruszanie procedur.

Jedną z takich sytuacji było trzęsienie ziemi na Haiti. Piloci zawieźli wówczas polskich ratowników na akcję ratowniczą. Na miejscu okazało się, że maszyna ma awarię systemu sterowania. Załoga sama uporała się z problemem i usunęła usterkę, ale nie do końca. Tupolew wracał do Polski z autopilotem, który nie był do końca sprawny.

Jak twierdzi szef 36. Pułku płk. Ryszard Raczyński, nie był to błąd i procedury na to zezwalały. Była awaria, została zlokalizowana, co jest dokładnie zrobione i usprawnione na tyle, że dwa kanały były działające. Instrukcja dopuszcza lot z dwoma sprawnymi kanałami - mówi Raczyński. Pułkownik zapewnił też, że załoga tupolewa nie została nagrodzona za powrót do kraju bez autopilota, lecz za usprawnienie maszyny i przygotowanie jej do lotu. Powtarza, że piloci mogli lecieć, gdy pilot miał sprawne 2 z 3 kanałów autopilota.

Nie zmienia to jednak faktu, że na Haiti popsuł się tupolew, który kilka tygodni wcześnie wrócił z generalnego remontu. To może sugerować, że po katastrofie 10 kwietnia wykluczanie awarii jako przyczyny wypadku, może być przedwczesne.