"Super Express" dotarł do płk. Andrieja Aleksandrowicza Miedwiediewa, który jako pierwszy dotarł na miejsce katastrofy Tu-154M i kierował pracą wszystkich służb prowadzących akcję. Wiele widziałem, ale to było coś przerażającego. Są uczucia, których nie da się opisać słowami - wspomina wojskowy.

Zobaczyłem, że takiego wypadku żadna z osób nie mogła przeżyć. Żeby to stwierdzić, nie potrzebowałem od swoich ludzi żadnych raportów - ucina. Miedwiediew koordynował pracę około tysiąca osób i ponad dwustu specjalistycznych pojazdów. Przez kilka dni nie opuszczał miejsca tragedii. Najgorsze były jednak pierwsze godziny. Osoby obyte ze śmiercią potrafią ją odbierać jako sytuację rutynową. Jest to cecha niezwykle cenna w czasie ekstremalnych sytuacji. Nikt z podległych mi ludzi nie mdlał, nie wymiotował, nie odmawiał wykonywania pracy. Jednak to, z czym przyszło nam się zetknąć 10 kwietnia, przerosło wiedzę wyniesioną ze szkoleń i wszystkie dotychczasowe doświadczenia - opowiada.

W kilkanaście minut po tym, gdy tupolew powinien wylądować na smoleńskiej ziemi, rozdzwoniły się telefony komórkowe. To było coś strasznego. Telefony dzwoniły, a my w tym czasie wynosiliśmy zwłoki z polany przeoranej rozdartym kadłubem samolotu. To rodziny chciały zapytać, jak minął lot. A my już pracowaliśmy - mówi.

"Super Express" dotarł również do Romana Krjukowa i Dimitrija Nikonowa, strażaków, którzy jako pierwsi zjawili się na miejscu katastrofy. Powierzchnia ognia była niewielka, zajmowała około 20 metrów kwadratowych. Pożar został ugaszony bardzo szybko. Poszukiwaliśmy żywych ludzi. Niestety, siła uderzenia o ziemię była zbyt wielka - mówi Nikonow.