Jeśli użycie siły okaże się koniecznością, będziemy działać zdecydowanie i wygramy - te słowa amerykański prezydent George Bush skierował do żołnierzy, którzy przygotowują się do wyjazdu w rejon Zatoki Perskiej. Bush podkreślił też, że Rada Bezpieczeństwa ONZ powinna wykazać stanowczość i odwagę w sprawie Iraku.

Wierzę, że kiedy wszystko zostanie powiedziane i wyjaśnione, wolne narody nie pozwolą, by ONZ przeszła do historii jako nieskuteczne towarzystwo dyskusyjne - mówił Bush do żołnierzy zgromadzonych w bazie morskiej na Florydzie.

Przemówienie prezydenta to kolejny element przygotowania kraju i sił zbrojnych do ewentualnej wojny w Iraku. Wcześniej na ten sam temat wypowiadali się też sekretarz stanu Colin Powell i sekretarz obrony Donald Rumsfeld. Obaj zaznaczyli, że po ewentualnej inwazji amerykańskie wojska zostaną w Iraku na dłużej.

Nie ma wątpliwości, że administracja Busha, która wcześniej dała do zrozumienia, że jej cierpliwość się wyczerpuje, teraz wyraźnie pokazuje, że spodziewa się rychłej wojny i jest na to przygotowana. Jak do niej dojdzie – ot jeszcze pozostaje do ustalenia.

Biały Dom wywiera presję na szefa inspektorów rozbrojeniowych, Hansa Bliksa, by już w jutrzejszym sprawozdaniu na forum Rady Bezpieczeństwa zdecydowanie skrytykował brak współpracy ze strony Bagdadu. To pozwoliłoby natychmiast zgłosić projekt rezolucji autoryzującej użycie wszelkich środków koniecznych do rozbrojenia Iraku. Jeśli – co bardziej prawdopodobne – sprawozdanie będzie bardziej wyważone, szanse na uchwalenie rezolucji będą jeszcze mniejsze. Jej brak jednak wojny nie zatrzyma. Ameryka wkroczy do Iraku i tak. Stosunki transatlantyckie doznają jednak uszczerbku.

W Stanach Zjednoczonych nie brakuje przeciwników wojny. Można jednak odnieść wrażenie, że coraz rzadziej powołują się oni na stanowisko Niemiec i Francji. Dla zwykłych obywateli stało się ono już zbyt niezrozumiałe.

Foto: Archiwum RMF

06:35