Pisząc te słowa, słucham jednocześnie utworu Wojciecha Kilara  zatytułowanego "Riff 62", pochodzącego z wczesnego okresu jego twórczości, gdy warzył swe awangardowe strawy.  

Rozpoczyna się ta jego kompozycja od delikatnego, ale bardzo niepokojącego smyczkowego "świegotu", tak jakby w dalekim  lesie niewidoczne ptactwo przeczuwało czającego się wroga.  

Od czasu do czasu odzywa się tu gruby przedmuch blach, jak nudny komentarz naburmuszonych matron: "o tak, tak, to się niczym dobrym dla was nie skończy, o wy niebieskie ptaszki!".     

Fanaberie dęciaków przestają być jednak bardzo szybko tylko starczymi pretensjami, wkurzającymi fochami, wnerwiającymi grymasami; zbierają się w chór gróźb, jak crescendo Kasandr.  

Analiza muzyczna nie jest tutaj moją domeną, bo przecież nie jestem muzykologiem, który potrafi trafnie wyjaśnić meandry kilarowskiego sonoryzmu oraz wytłumaczyć czym jest ów riff.  

Nasłuchuję w utworze Kilara jego minionego bezpowrotnie życia, w całej młodzieńczej pełni, gdy świata uroki zmysłowe porwały go w rejon rozwiązłej herezji, pełen śliskich glissand.    

Uderzać mocno pięściami w klawiaturę tradycyjnego morale i łączyć gwałtowne żądze z tym, co niepożądane, w ryzykowne życiowo klastery, bo dobra muzyka bywa poza dobrem i złem! 

Muzyka życia totalna, wiążąca z sobą wrogie elementy bez żadnej różnicy- poważny genre i żarłoczny jazz, elitarną lirę i potoczny pop- jak w kotłach gęste bigosy do wódki za wódką.   

Stop! nagle mówi głos w nas samych, a może poza nami, lecz bez nas niemogący się obejść, jak śpiew bez strun, bo dźwięk lgnie do gardła a dusza do ciała, choć bez niego tak by chciała.     

Antonimy to przeciwieństwa, odwrotności znaczeniowe, takie jak święty i przeklęty, święty i łotr, święty i bezbożny, bezbożny i dewocyjny, łotr i anioł, przeklęty i beatyfikowany. 

Czy można jednocześnie czerpać z dwóch źródeł - czystego i zatrutego, dysonansowego i melodyjnego, jazgotliwego i kojącego, drażniącego i tkliwego, agresywnego i subtelnego?

Rozpoczyna się "Angelus" chóralną męską modlitwą: Zdrowaś Mario łaski pełna Pan z Tobą Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławion Owoc Żywota Twojego Jezus.

Utwór kontynuują potem kobiety- Święta Mario Matko Boża módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, Amen.- i tak na przemian, głosy męskie, głosy żeńskie, głosy ...      

Modlitwa katolicka w muzyce to dla wielu awangardowych purystów jest większy dysonans niż najbardziej dzikie połączenie dźwięków, więc niech Credo będzie tu moją codą.     

POSŁUCHAJ ROZMOWY BOGDANA ZALEWSKIEGO Z BARBARĄ GRUSZKĄ-ZYCH:

Bogdan Zalewski: Moim i państwa gościem jest pani Barbara Gruszka-Zych. Poetka, krytyk literacki i dziennikarka. Witam panią bardzo serdecznie.

Barbara Gruszka-Zych: Dzień dobry.

Z ogromnym zainteresowaniem i -od razu przyznam- z podziwem dla pani wiedzy i dla pani wrażliwości przeczytałem pani książkę "Takie piękne życie - portret Wojciecha Kilara". Przypomnę słuchaczom, że to jest kolejna pani publikacja na temat tego znakomitego polskiego kompozytora. Czy nazwałaby ją pani najbardziej osobistą?

Możliwe, że tak, bo portrety, które się rysuje, kreśli, a ja słowem to robiłam, to są sprawy bardzo osobiste, dotykające najintymniejszych rzeczy drugiego człowieka - opisywanego, portretowanego.

Zanim porozmawiamy o wyrazach, o zdaniach, o rozdziałach składających się na ten słowny portret artysty, to może przyjrzyjmy się przez chwilę portretom fotograficznym, bo to jest cała galeria w książce. W tym zbiorze jest taki konterfekt podwójny - zdjęcie pani w rozmowie z Kilarem. Jak zapamiętała pani to spotkanie, tę konkretną chwilę?

To było w moim czeladzkim kościele. Ja mieszkam w Czeladzi, najstarszym mieście Zagłębia Dąbrowskiego, nieopodal Katowic. To wszystko jest województwo śląskie, choć jakby inna kraina, ze względu na zabory. Przyjeżdżał tam Wojciech Kilar swoim samochodem- mercedesem, ze swoim panem kierowcą Wojciechem Krajewskim, na festiwal "Ave Maria". Tam przez kolejne lata wykonywano jego utwory. Wtedy właśnie  "Angelus" był wykonywany. I pamiętam to spotkanie już pod koniec, po wykonaniu, bo oczywiście Wojciech Kilar oklaskiwał zawsze wykonawców. Nie przyjmował hołdów sam, tylko kłaniał się muzykom, dyrygentowi i wyrażał im wielki szacunek. Pamiętam, że podeszłam do niego, jakoś tak w ostatniej chwili przyszłam na ten koncert, a on mówi: "Pani Barbaro, musimy mieć wspólne zdjęcie". I to jest właśnie ten moment, kiedy on zaprasza mnie do zdjęcia.

To nie jest wcale upozowane, prawda? To jest takie bardzo dynamiczne. Widać, że uchwycona jest pewna chwila, pewien znaczący moment.

Właśnie.  Zbyszek Sawicz to fotograf naszych Wielkich tutaj w regionie. On uchwycił ten moment, bo też towarzyszył panu Wojciechowi fotograficznie w tamtej chwili.

Portret kojarzy się najpierw z uchwyconą na płótnie, na kliszy, czy dzisiaj w cyfrze, fizycznością człowieka. Kilar to był, można powiedzieć , taki człowiek-ikona. Ascetyczna twarz, głowa ze świetlistą aureolą sterczących włosków. Pani opisuje, że mistrz tak się świadomie czesał. Co miał na celu?

Ja sobie pomyślałam, że robi nam żart - wszystkim odbiorcom jego muzyki, którzy patrzą na ten jego wizerunek na płytach, na różnych wydaniach filmowych, bo przecież komponował ścieżki dźwiękowe do wielu filmów. Byłam przekonana, że to był taki żart, że on udaje sobie "punka" i robi sobie dowcip. Sobie i nam troszeczkę.

To taki pop-kulturowy można powiedzieć wizerunek ...

Tak, tak mi się wydaje. Bo ja widziałam, jak on odszedł do sąsiedniego pokoju, kiedy pozował do zdjęcia mojemu koledze fotoreporterowi. Wyjął szczoteczkę, podobno z włosia, podobną do tej, którą mój dziadek, świętej pamięci Stanisław, czesał sobie wąsy. Tylko, że dziadek sobie też podkręcał te wąsy. To służyło także do stroszenia wąsów. A pan Wojciech stroszył sobie włosy. Przyszedł i pozował do zdjęcia. Występował jako model.

Mówimy o szczotce, ale tych rekwizytów jest bardzo dużo w pani książce. Opisuje pani taką paryską elegancję Kilara - jego upodobanie do markowych strojów, do dobrych materiałów, do dobrych kosmetyków, do szybkich samochodów. Skąd się w nim brał ten rys?

Przyjaciel pana Wojciecha, Krzysztof Zanussi, mówił mi, że to wszystko wzięło się z czasów paryskich. Kilar tam przyjechał z siermiężnej Polski, właściwie z głębokiej prowincji. Bo to nie była Warszawa, nawet nie Katowice, tylko Rzeszów. I nagle zetknął się z tym światem, gdzie wszystko było piękne, doskonałe, najlepszej jakości. I to mu zostało, takie upodobanie do piękna. Podobno, kiedy wchodził do sklepu, to od razu zdążał do miejsca, gdzie na półce leżała najlepsza suknia dla żony, czy najlepsza bluzka dla niej, gdzie leżały najlepsze perfumy, czy wody toaletowe. Miał takie wyczucie. To samo było odnośnie produktów spożywczych. Kiedy wchodzili do sklepu z serami, to jak mówił mi pan Wojciech Krajewski, Kilar wybierał ten najlepszy ser, rzeczywiście sprowadzany prosto z Francji, czy ze Szwajcarii. Takie upodobanie do piękna go cechowało. A z drugiej strony wielka asceza, bo przecież kiedy komponował, miesiącami nie wychodził z domu, chyba że tylko wyłącznie po karmę dla kotów. A poza tym siedział jak pustelnik, sam na sam z partyturami, które zapisywał swoimi pięknymi, kształtnymi nutami. Były gotowe, bez skreśleń.

A dlaczego taki światowiec, taki ulubieniec Hollywoodu w końcu, tak upodobał sobie Katowice? Dlaczego pozostał wierny Śląskowi?

On to wielokrotnie powtarzał - spodobała mu się ta ziemia solidnej i ciężkiej pracy. Bardzo cenił pracę górników, ale i tutejszych lekarzy kardiochirurgów w Ochojcu. Tutaj mu robiono, wszczepiano bypassy, tu mu ratowano życie po zawale, więc cenił tych ludzi, którzy ciężko pracują. Mówił, że w Warszawie zgubiłoby go życie bohemy artystycznej. Tam - jak mówił - wchodzę do hotelu, do jakiejś kawiarni i zaraz siedzą przyjaciele, proponują mi siedzenie przy piwie, winie i innych trunkach, natomiast tutaj ...

Ale oprócz Warszawy był też Lwów. Lwów z lat dziecinnych, bo on wciąż w nim tkwił, prawda?

Lwów pozostał piękny i czysty jak pierwsze kochanie. I dlatego nie chciał doń wrócić, żeby nie zamazać tego obrazu, żeby go nie zaciemnić. Wielokrotnie powtarzał mi, że Lwów nie leży w granicach Polski, że to jest już miasto utracone, Atlantyda jak nazywa te miasta zaginione Adam Zagajewski. To miasta, do których nigdy już nie wrócimy tą samą stopą. To są: Lwów, Wilno, Gdańsk, Wrocław. Chociaż odbudowane, chociaż zasiedlone przez nowych mieszkańców, ale nigdy z tamtym kolorytem, który panował tam przed II wojną światową.

Czyli "wrócić do Lwowa" - tak jak w poezji Adama Zagajewskiego - można tylko w wyobraźni ...

Tylko w wyobraźni! Tylko tak, jak w "Śniadaniu u Tiffany'ego" Trumana Capote'a. Zresztą zadałam mu kiedyś pytanie, czy on ma takie swoje czułe miejsca. Przytaknął mi tak właśnie jak bohaterowie "Śniadania u Tiffany'ego". To są tylko te czułe miejsca, które się ze sobą nosi w głowie, w sercu, ale do nich nie można wrócić.

Pani już wspomniała o tych warszawskich restauracjach, o tym bujnym życiu, o piwie, o winie. My kojarzymy Kilara raczej z tego drugiego okresu, kiedy wiódł niemal ascetyczne życie. Pani opisuje jego mniej znany wcześniejszy życiowy etap, taki- można powiedzieć- hedonistyczny. Kilar lubił alkohol, nocne życie, towarzystwo, drogie restauracje ... Kiedy i z jakiego powodu przestał być takim bon vivantem?

To się zdarzyło, jak opowiadał mi Pan Krzysztof Zanussi, tuż przed nagrywaniem muzyki do "Struktury Kryształu". To był debiutancki film Krzysztofa Zanussiego. O muzykę do tego filmu pan Krzysztof poprosił pana Wojciecha. Jeszcze wtedy się nie znali. Pamiętał pan Krzysztof, jak pan Wojciech wychodził nad ranem z restauracji. Wytaczał się najpierw, jak wspominał , jego wielki brzuch, a potem całe wielkie ciało.

To trudne do wyobrażenia, kiedy się pamięta sylwetkę Kilara wyłącznie z późnego okresu, prawda? Szczupłą, smukłą ...

Trudno sobie wyobrazić, że mogła nastąpić taka metamorfoza tego człowieka, chociażby w wersji fizycznej. A tutaj chodzi przede wszystkim o przemianę duchową. Pęknięty wrzód żołądka spowodował, że pan Wojciech znalazł się na granicy życia i żona zawiozła go do szpitala. W niemal ostatniej chwili go odratowano. Pan Wojciech oczywiście jakąś tam dietę miał, dbał o swoje zdrowie, ale wcale nie zrezygnował z dawnego stylu życia jeszcze przez rok. Jak mówi Krzysztof Zanussi,  chciał wszystkim i sobie przede wszystkim udowodnić, że nie boi się śmierci. A potem to już był tylko i wyłącznie przykład ukochanej małżonki, Barbary. Ona była dla niego jak Laura dla Petrarki. Była dla niego muzą muzyczną i życiową. I to jej przykład - wyrzeczenie się picia alkoholu, częste modlitwy, chodzenie do kościoła w intencji męża-  spowodowały, że jego życie zaczęło się zbliżać do Pana Boga.

Pani to świetnie opisuje w książce. Pani Barbara ... Ona wyłania się z pani tomu nie tylko jako dobry Anioł Stróż, ale też ktoś, kto czuwa nad twórczością męża, bo była też pierwszym ważnym odbiorcą jego muzyki, prawda?

Tak, przecież razem kończyli liceum muzyczne w Katowicach. Wojciech Kilar mówił mi, że kiedy Basia milczała, gdy on jej pokazywał partyturę, czy też wystukiwał na fortepianie te pierwsze dźwięki utworu, to znaczyło, że coś jest nie tak, że  trzeba to wyrzucić, albo napisać od nowa. Była pierwszym krytykiem muzycznym i w ogóle życiowym.

Tak jak życie Kilara, można podzielić, w dużym uproszczeniu oczywiście, na dwa etapy- ten hedonistyczny i ten ascetyczny, religijny- tak też różniła się jego muzyka. W latach 60. to był awangardzista, sonorysta, razem z Pendereckim, razem z Góreckim. Potem sięga do tradycji- do motywów ludowych, do motywów religijnych. Na czym polegała ta przemiana?

Profesor Andrzej Jasiński mi powiedział, że właściwie początek tej przemiany był dużo wcześniejszy, właśnie w tym okresie, kiedy towarzyszyły mu kobiety, wino i śpiew, czyli etap paryski. To podobno pani profesor Nadia Boulanger uświadomiła mu, że powinien sięgać do tradycji, do folkloru, do pieśni patriotycznych, czerpać z miejsc, w których ma korzenie.

Nadia Boulanger ... słynna kreatorka, można powiedzieć, wielu kompozytorów XX wieku ...

Właśnie to ona pokazała mu tę drogę muzyczną, z której potem czerpał.

Kilar też współpracował z wybitnymi reżyserami. Pani już wspomniała Krzysztofa Zanussiego, ale też trzeba wymienić Andrzeja Wajdę i Romana Polańskiego. Ale Kilar podjął także współpracę z zagranicznymi reżyserami, takimi jak Francis Ford Coppola czy Jane Campion.  Z Pani książki wynika, że on tę swoją filmową twórczość kompozytorską traktował, można powiedzieć, użytkowo. Czy to była faktycznie tylko sprawa pieniędzy, czy to była taka kokieteria z jego strony?

Chyba nie kokietował. On rzeczywiście chciał zarabiać pieniądze na tę swoją muzykę czystą, jak ją nazywał- "absolutną". Ale przy okazji zdradzał, że lubił sobie tańczyć te walczyki. Mówił: w życiu sobie nie tańczę, ale jak komponuję do różnych filmów muzykę, to sobie tańczę te walczyki. Czułam, że sprawia mu to przyjemność.

Walczyki, ale i poloneza, prawda?

Poloneza, który wyparł poloneza "Powrót do Ojczyzny" Ogińskiego. Właściwie chyba dzisiejsi maturzyści, czy zbliżający się do matury, nie wyobrażają sobie, że jakiegoś innego poloneza niż Kilara mogliby zatańczyć.

A jeśli tak skłoniłbym Panią do prywaty, to który utwór kompozytora traktuje Pani jako ten swój najbardziej własny, pani indywidualny?

Bardzo lubię słuchać oratorium "Father Kolbe". Słuchałam tego utworu zaraz po śmierci pana Wojciecha. To jest taka kompozycja, która mówi o życiu w ogóle- życiu ludzkim. Rzecz jasna życiu męczennika, któremu jest poświęcona, ale też życiu Wojciecha Kilara. Tam słychać, jak płonie świeca, płomień życia, wznosi się do góry, gdzieś ponad wieże kościołów, sięga nieba i nagle- to słychać, to dźwięczy w uszach- jak ktoś to ucina. Nie ma, koniec. Kończy się życie, jest śmierć. Ale to nie jest koniec tego utworu. Słychać -w innym tempie, w innej rytmice- dalszy ciąg, puentę i to jest, według mnie, życie wieczne, w którym teraz, w tej drugiej przestrzeni, znajduje się pan Wojciech Kilar.

Koniec- puenta. I koniec naszej rozmowy. Bardzo dziękuję Pani za ten wywiad, a przede wszystkim za Pani książkę "Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara".  To nie jest dla mnie zwykła biografia, bo to prawdziwy poemat prozą.

Bardzo dziękuję. Jeśli tak Pan mówi, to może jest w tym jakaś prawda, Bo ja chętnie napisałabym tę książkę od nowa. Ale to chyba tak już jest, że jak człowiek coś kończy, to widzi, że w tym lustrze jeszcze nie wszystko się odbiło. Bo to był taki konterfekt kompozytora, takie lustro, w którym miała odbić się jego twarz. I nagle po przeczytaniu tego, po napisaniu, stwierdziłam, że jeszcze nie wszystko się tam odbija. No, ale tak można by w nieskończoność próbować.

Zacytuję jeszcze Pani książkę. Kiedyś pytała pani Czesława Miłosza, kiedy właściwie można powiedzieć, że tomik poezji jest zakończony? Wtedy, kiedy jest wydany, prawda?

Tak, pan Czesław Miłosz mi to mówił. Kiedy miałam problem z wydaniem kolejnego tomiku, jeździłam do niego po porady, tam na Bogusławskiego w Krakowie. I on mówił: "No, czemu się Pani tak denerwuje i ma jakieś obiekcje? Po prostu trzeba to wydać, zamknąć w okładki i stwierdzić, że to jest pani czas przeszły, że już tu się nie da nic zmienić. Trzeba pisać coś nowego, coś nowego o tym samym, ale w inny sposób".

I taki jest właśnie portret Wojciecha Kilara, zamknięty już w okładkach okres- także i Pani życia. Moim i Państwa gościem była poetka Barbara Gruszka- Zych. Kłaniam się Pani serdecznie.