Sejmowe „starcie gigantów” – retoryczny pojedynek Tusk – Kaczyński, który towarzyszył debacie nad konstruktywnym votum nieufności, był głęboko rozczarowującym widowiskiem. I nie były w stanie przysłonić tego nastroju ani gadający tablet prezesa, ani tym bardziej rytualne straszenie recydywą PiS w wykonaniu premiera.

Gdy w debacie nad losami rządu (nawet takiej, której wynik przesądzony jest z góry) naprzeciw siebie stają dwaj najpoważniejsi rywale polskiej polityki, liderzy ugrupowań, które od ośmiu lat na przemian rządzą Polską, oczekuję, że stworzą nie tylko solidne polityczne widowisko, ale i sięgną po argumentację z najwyższej półki. Ufam, że jeśli jednemu z nich marzy się przejęcie władzy - choćby przy pomocy "technicznego" premiera, a drugi chce nie tylko rządzić przez następne trzy lata, ale i odbudować nadwątloną społeczną sympatię, to w takim starciu będą w stanie przedstawić poważne diagnozy oraz równie poważne recepty i wizje przyszłości kraju. Mam nadzieję, że potrafią, o ile nie wznieść się ponad rytualne i standardowe narzekania na "kulejące państwo Tuska" i "burzycieli z PiS", to przynajmniej dodać do nich coś więcej, coś co pokaże co ich różni nie tylko w sferze politycznej retoryki, ale i pomysłu na rządzenie.

Tymczasem to, co obserwowaliśmy w ubiegłym tygodniu w Sejmie, mało przypominało debatę nad przyszłością polskiej polityki i sposobu zarządzania państwem, a bardziej gombrowiczowski pojedynek na miny czy (nie)honorowy pojedynek, w trakcie którego obaj pojedynkujący się wypalają w swoim kierunku symbolicznie po jednym pocisku, po czym w poczuciu, że wypełnili przykazania kodeksu Boziewicza, z godnością oddalają się, zadowoleni z wypełnienia honorowego obowiązku. Jarosław Kaczyński w niezłym stylu, z godną podziwu pamięcią do danych i cyfr, bił w rząd przez półtorej godziny, ale nie próbował nawet przekonywać, że sam miałby na to, jak poradzić sobie z kryzysem, bezrobociem czy problemami służby zdrowia, doskonałe pomysły. Donald Tusk z kolei niemal nie odniósł się do - jednak - poważnych i bardzo konkretnych zarzutów stawianych jego rządowi przez lidera PiS-u, zadowalając się utyskiwaniem na zły PiS, który niepomny wyborczego wyniku chciałby profesorem Glińskim zakończyć czas rządów koalicji PO-PSL. Jak na szefa Rady Ministrów, kogoś kto od ponad pięciu lat sprawuje pieczę nad pracą kilkunastu ministrów i co tydzień prowadzi ich posiedzenia, Donald Tusk - mówiąc delikatnie - nie za bardzo potrafił przekonać, że zarzuty PiS są nieprawdziwe, albo nietrafne i - co gorsza - nie był w stanie udowodnić, że nie tylko zdaje sobie sprawę ze słabości swych rządów, ale i ma pomysł na to jak je uleczyć.

Smutne to było starcie, smutne tym bardziej, że - sądząc po sondażach i nie tylko - ani wyborcy, ani świat polityki albo nie widzą, albo nie potrafią wykreować żadnej realnej alternatywy dla dwuwładzy Platforma - PiS. Trzeba więc żyć z tym co mamy, tylko jak śpiewał niegdyś Jarema Stępowski, "co to za życie?"