Wszystkie pomysły na tworzenie spójnego i konsekwentnego wizerunku Ewy Kopacz biorą na razie w łeb. Pani premier miała być i iron lady, i zaradną gospodynią, przechodzić obok politycznych podziałów i stanowić tamę dla "seansów nienawiści" Jarosława Kaczyńskiego, miała być kobieca i zarazem "samczo-alfia". Z tego misz-maszu wyłania się jednak najczęściej chaos i zagubienie.

W marzeniach partyjnych kolegów i rządowych podwładnych, Ewa Kopacz miała być polską wersją krzyżówki Angeli Merkel z Margaret Thatcher, a na dodatek kimś, kto niewdzięczną i - z natury rzeczy - niepopularną rolę premiera okrasi i ogrzeje kobiecym ciepłem i lekarską troską. Wydaje się, że takiemu właśnie wizerunkowi służyć miały opowieści o "chowaniu się w domu", rzewne opisy ministrów, co to "nie śpią tylko liczą" połączone z sączeniem opisów tego, jak to nowa premier twardą ręką konstruowała rząd, nie licząc się z protestami Donalda Tuska ani partyjnymi uwikłaniami.

Na tym wizerunku szybko jednak zaczęły pojawiać się pierwsze rysy i niekonsekwencje. Raz pani premier apelowała do lidera PiS o współpracę, raz chłostała go oskarżeniami o sianie nienawiści, raz była zdecydowana, deklarowała, że "nie będzie tolerować takich zachowań" i instruowała Radka Sikorskiego jak wybrnąć ma z kryzysu, by potem całymi tygodniami nie odnosić się do problemów generowanych przez jej partyjnych podwładnych. A na to wszystko nałożył się fatalny koniec roku z nieszczęsną i "obrandowaną" sesją dla "Vivy" i opowieściami o rzucaniu się na dywan.

Te kłopoty z budowaniem wizerunku są jednak tylko pochodną znacznie poważniejszego problemu, przed którym zdaje się stać partia rządząca i jej przewodnicząca. Ewa Kopacz wciąż nie ujawniła światu, po co właściwie rządzi i jaka filozofia przyświeca jej bytności w polityce, czy zamierza być premierem ciepłej wody w kranie czy raczej twardym reformatorem nieoglądającym się na protesty i sondaże. Ani od niej samej, ani z jej kancelarii nie wychodzą praktycznie żadne istotne komunikaty definiujące nową rolę i misję partii rządzącej i jej liderki.

A dzieje się to w czasie nasilania się tendencji, w której program i działania partyjne (zwłaszcza w przypadku Platformy) zredukowane są niemal całkowicie do programu rządu i to przede wszystkim expose i działania premiera i jego ministrów wyznaczają agendę działań partii władzy. Gdy niemal cała odpowiedzialność za budowanie zrębów ideologicznych i programowych własnego ugrupowania leży na barkach szefa rządu, jego uniki, omijanie ważnych kwestii, ograniczanie się do rzadkich komunikatów dotyczących sytuacji bieżącej, redukuje jakikolwiek horyzont planów i działań partyjnych niemal do zera. I jeszcze bardziej samo-sprowadza PO do roli tych, którzy tkwią przy władzy, by nie oddawać jej "pisowskim hordom".

Zobacz również:

Opowieści rodzinno-lekarsko-kobiece potęgują w tej sytuacji wrażenie, że premier oddana jest całym sercem nie temu, czemu oddana być powinna - czyli budowaniu politycznych strategii i konstruowaniu planów rządzenia. Bo o ile dopisywanie do obrazu poważnego polityka elementów dodających mu kolorytu i "normalności" nie jest w dzisiejszej polityce niczym nadzwyczajnym czy niespotykanym, to nie mogą one sprawiać wrażenia głównej polityczno-medialnej aktywności szefowej rządu. Jeśli ma się już odpowiednio dużo "gravitas", można pozwolić sobie na ocieplanie, ale uznawać ocieplanie za wybijający się na plan pierwszy element, to - jakby powiedział Talleyrand - "gorzej niż zbrodnia - to błąd".

To wszystko jest problemem i nas - obywateli-wyborców, ale i Platformy. Trudno mi sobie wyobrazić, by po roku rządzenia w takim stylu Ewa Kopacz była postrzegana, jako wystarczająco poważna przeciwwaga dla Jarosława Kaczyńskiego. I ktoś, kto walczy w tej samej kategorii wagowej. Albo więc pani premier szybko zacznie kreować nowy obraz swych rządów (reforma górnictwa wydaje się być pierwszą możliwą jaskółką takiej zmiany), albo jej konkurencja z prezesem PiS, będzie konkurencją mocną nierówną.