Powołując się na akredytowanego przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) w Moskwie Edmunda Klicha, "Rossijskaja Gazieta" i "Izwiestija" podały, że większą część winy za katastrofę Tu-154M pod Smoleńskiem ponoszą Polacy.

Oba dzienniki informują, że według pułkownika Klicha Rosja wciąż nie przekazała Polsce wszystkich dokumentów związanych z kwietniową tragedią.

Przede wszystkim chodzi o materiały dotyczące organizacji pracy na lotnisku pod Smoleńskiem i warunków lotów 10 kwietnia. Jak przekazali mi rosyjscy śledczy, odpowiedzi na wszystkie te pytania znajdą się w raporcie przygotowywanym przez MAK - cytuje Klicha "Rossijskaja Gazieta".

Z kolei "Izwiestija" wyjaśniają, że zdaniem Klicha, Polacy do dzisiaj nie otrzymali wszystkich danych na temat stanu urządzeń na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem. I choć na zlecenie MAK dokonano kilku próbnych oblotów (tego lotniska), rezultaty testów nie przekonały polskich ekspertów. Uważają oni, że ta faza badań nie jest zakończona - pisze moskiewski dziennik.

Dodaje też, że główny spór między Warszawą i Moskwą dotyczy tego, czy feralny lot należy uważać za wojskowy czy cywilny". "Faktycznie, w Rosji przewozem pierwszych osobistości w państwie zajmuje się cywilny przewoźnik. Natomiast w Polsce samoloty VIP-ów obsługuje 36. pułk specjalny Ministerstwa Obrony, który bazuje na wojskowym lotnisku pod Warszawą.

Dla Polaków nie jest też do końca jasny status lotniska Siewiernyj - czy jest to lotnisko wojskowe, czy lotnisko wspólnego bazowania. Warszawa jest przekonana, że jeśli lot uzna się za cywilny, a tak uważa strona rosyjska, to cała odpowiedzialność spoczywa na załodze - to ona podejmuje decyzje. Jeśli natomiast za wojskowy - to, w zależności od procedur - "ziemia" może zakazać lądowania - tłumaczą "Izwiestija".

Rosyjski pilot-oblatywacz Aleksander Akimienkow twierdzi jednak, że Polacy próbują udowodnić, iż kontroler miał obowiązek zabronić lądowania, wydać jakieś komendy. Wszelako kontroler nie zezwolił im na lądowanie. Potwierdza to stenogram. Mowa była tylko o próbnym przelocie nad pasem. Przy czym sprecyzowano, do jakiej wysokości. Jeśli na wysokości podejmowania decyzji pilot widzi ziemię, to ląduje; jeśli nie widzi - odchodzi na drugi krąg. Załoga ten warunek złamała

"Izwiestija" przytaczją także opinię pilota lotnictwa cywilnego Władimira Gierasimowa, według którego w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem należy rozróżniać dwa aspekty: podjęcie decyzji o podejściu do lądowania i jego techniczne wykonanie.

Podchodzić do lądowania w tamtych warunkach meteorologicznych bezwzględnie nie było wolno. Jednak kapitan samolotu był pozbawiony prawa samodzielnego podejmowania decyzji. W kabinie pilotów siedział dowódca Sił Powietrznych Polski. Pracownik MSZ biegał między prezydentem a kokpitem. W efekcie decyzji nikt nie podjął - powiedział rosyjski pilot.

Gierasimow zauważył, że sama sytuacja awaryjna powstała w odległości dwóch kilometrów od pasa i doprowadziła do katastrofy w ciągu około 13 sekund. Doszło do przedwczesnego zniżenia samolotu, gdy załoga oderwała się od przyrządów w poszukiwaniu ziemi, a maszyna w tym czasie zwiększyła wertykalną prędkość zniżania. Normalnie wynosi ona 3,5 metra na sekundę, a oni mieli ponad dziewięć - wyjaśnił.

Przy takiej wertykalnej prędkości Tu-154M, odchodząc na drugi krąg, opada jeszcze o 50 metrów. Czyli schodząc poniżej 60 metrów samolot wpadł w pułapkę, z której nie mógł się już wydostać. Był to klasyczny błąd załogi, który uważam za bezpośrednią przyczynę katastrofy. A główna przyczyna - to poważne uchybienia w organizacji lotów i szkoleniu załogi - oznajmił pilot.

Okazało się, że w elitarnym 36. pułku specjalnym Sił Powietrznych Polski nie ma instrukcji współdziałania załogi w czteroosobowym składzie, nie ma programu szkolenia na symulatorach, w tym ćwiczeń podejść w trudnych warunkach meteorologicznych. Są to fundamentalne sprawy - dodał Gierasimow.