Prokuratura ponownie umorzyła śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci młodego żeglarza Patryka Palczyńskiego. Śledczy po zażaleniu rodziny zbadali jeszcze raz sprawę, po raz kolejny uznając, że mężczyzna popełnił samobójstwo. Tymczasem pełnomocnik rodziny - niezgadzającej się z tą tezą - zapewnia, że o umorzeniu sprawy zarówno on, jak i matka żeglarza, dowiedzieli się z mediów.

Prokuratura tłumaczy decyzję o umorzeniu śledztwa tym, że przesłuchania nowych świadków nie wniosły niczego istotnego do sprawy. Ponadto twierdzi, iż powtórny eksperyment dotyczący samoskrępowania się żeglarza utwierdził śledczych w przekonaniu, że doszło do samobójstwa. Nowy biegły sam przygotował wszystkie węzły i związał się jeszcze sprawniej niż jego poprzednik.

Z tym nie zgadza się jednak obecny przy eksperymencie Janusz Kaczmarek, pełnomocnik rodziny Palczyńskiego. Jak mówi, biegły zaznaczył w protokole, że nie znał pierwotnego sposobu wiązania węzłów na rękach zmarłego żeglarza. Rozcięto je bowiem po wyłowieniu ciała, zanim dokonano oględzin w zakładzie medycy sądowej. Zdaniem Kaczmarka to rażący błąd, który wypaczył przebieg całego śledztwa. Eksperyment wykazał tylko, że jest możliwe samodzielne związanie się przez żeglarza. Ale nie wykazał, że mamy do czynienia z samobójstwem. To zasadnicza różnica - twierdzi.

W rozmowie z reporterem RMF FM Kubą Kaługą, pełnomocnik dodaje, że trudno odnieść mu się do treści ponownego umorzenia sprawy, skoro o postanowieniu sądu dowiedział się z mediów: Ani ja, ani matka żeglarza, nie dostaliśmy od prokuratury decyzji o umorzeniu. Wiemy o tym tylko z mediów - zapewnia.

Pierwsze zażalenie uwzględniono

W marcu gdański sąd uwzględnił zażalenie rodziny chłopaka na pierwsze umorzenie śledztwa. Prokuratura, która uznała, że chłopak sam się zabił, popełniła szereg błędów. Chodzi o eksperyment, w którym specjalista uznał, że Patryk Palczyński mógł sam związać się linami. Biegły, zanim przeprowadził eksperyment, był dwukrotnie przesłuchiwany w sprawie jako świadek. Mężczyzna znał Patryka Palczyńskiego. Zdaniem sądu to niedopuszczalne. Z tego też powodu cały eksperyment trzeba było przeprowadzić jeszcze raz.

Rodzina nie wierzy w samobójstwo

Patryk zaginął w Gdyni 2 czerwca 2010 roku. Miał płynąć w rejs - do pracy. Rodzinie nie powiedział jednak dokładnie dokąd. W połowie lipca chłopaka wyłowiono z morza z przywiązanymi do ciała płytami chodnikowymi i skrępowanymi rękoma. Śledczy uznali, że chłopak sam mógł skoczyć do wody, mimo że znaleziono go w okolicach portu w Gdańsku.

Tezie o samobójstwie przeczyć miały chociażby sposób wiązania lin i węzłów, które były na rękach Patryka. Zgodnie z praktyką takie węzły wykonywane muszą być oburęcznie - twierdzi rodzina. Zdaniem bliskich żeglarza, chłopak nie mógł także sam przywiązać płyt chodnikowych. Musiałyby je przywiązać co najmniej dwie osoby - podkreślają rodzice.

Matka podkreśla także, że chłopak nie miał powodów do targnięcia się na swoje życie. Kochał życie, cieszył się życiem i miał naprawdę śmiałe plany - mówiła przed rozpoczęciem posiedzenia sądu. Zdaniem rodziny sposób prowadzenia śledztwa był nierzetelny, dlatego wersja przyjęta od początku przez prokuraturę i policję jest dla nich nie do zaakceptowania.