Nie będę bawił się w hipokrytę i przekonywał, że byli prezydenci powinni żyć za tyle, ile dostają od państwa – czyli za jakieś 6 tysięcy złotych. Uważam, że oferowanie wynagrodzenia przeciętnego pracownika kopalni, komuś, kto był głową państwa jest mało poważne. Jeśli oczekujemy od byłych prezydentów, by nie zajmowali się dorabianiem na różne dziwne i niepokojące sposoby – płaćmy im tyle, ile prezydentowi urzędującemu. Albo nie czepiajmy się tego, jak zarabiają na życie, nie płaćmy nic, ale oczekujmy, by porzucili polityczną i partyjną aktywność.

Niby nic to wielkiego. Ot, małe usługi doradcze świadczone azjatyckiemu pół-dyktatorowi czy ukraińskiemu oligarsze. Albo udział w kampanii jakichś euro-dziwolągów. Co się doradza? Po co? Czy nie jest się oby kwiatkiem do kożucha, kimś, kim można zamachać światu przed oczyma i powiedzieć "patrzcie kogo mamy na liście płac". Świat się od tego nie wali. Ale uczucie niesmaku pozostaje... Tak po ludzku, to ja to nawet rozumiem. Jak było się prezydentem, brylowało na salonach, cieszyło najlepszym towarzystwem, rezydencjami, błogim życiem, to ciężko potem przeżyć za 6 czy 7 tysięcy, które oferuje budżet państwa. Zwłaszcza, gdy dostaje się, może niezbyt godne, ale finansowo kuszące, propozycje biznesowego doradztwa czy równie sowicie opłacanego pokazania się na konwencji partyjnej. Człowiek jest tylko człowiekiem i boleśnie jest mu odrzucić oferty warte setki tysięcy dolarów.

I pewnie nawet nic, poza demonstrowanym przez świat poczuciem, że byli "pierwsi obywatele" rozmieniają się na drobne by z tego dla ex-prezydentów nie wynikało, gdyby pozostawali oni politycznymi emerytami, których jedyną polityczną aktywnością jest to, że się od czasu do czasu z kimś sfotografują, czy powiedzą na kogo głosują w wyborach. Znacznie więcej znaków zapytania pojawia się, gdy nasi "byli", łącząc przyjemne z pożytecznym jedną ręką doradzają i zarabiają, a drugą stają na czele honorowego komitetu wyborczego, pokazują się na plakatach, albo - co gorsza - przyjmują propozycje prowadzenia działań w sferze dyplomatyczno-politycznej. Jakże bowiem potraktować sytuację, gdy reprezentant Unii Europejskiej, negocjujący z Ukrainą warunki jej stowarzyszenia z UE, w paręnaście dni po zakończeniu negocjacji, zostaje doradcą jakiegoś ukraińskiego-gazowego barona? Nawet jeśli w całej tej historii nie ma żadnego drugiego dna, to pytania i wątpliwości pozostają...

Kiedy wprowadzano przepisy regulujące status byłych prezydentów, uznano, że parotysięczna pensja, plus pieniądze na biuro, wystarczą dla uciszenia Lecha Wałęsy, grożącego, że wróci do pracy w stoczni. Z czasem, gdy obaj żyjący i pobierający pensję prezydenci III RP, świetnie radzili sobie finansowo, wykładając i doradzając, tych parę tysięcy stało mało istotnym dodatkiem do dużo większych apanaży. Mam wrażenie, że należałoby to zmienić. I zacząć traktować ex-prezydentów jak posłów, którzy mogą być albo posłami zawodowymi albo niezawodowymi.  

Płaćmy prezydentom uczciwie i solidnie, ale oczekujmy, że w zamian ujawnią i ograniczą swe dochodowe aktywności. Zaś jeśli będą chcieli zachować tajemniczość i pełnię możliwości zarobkowania - zerwijmy z fikcją i przestańmy wypłacać cokolwiek.