Świetny film Woody'ego Allena "Match Point" ("Wszystko gra") piera się na symbolicznej sytuacji z tenisowego kortu. Otóż niemal w każdym meczu jest moment, w którym piłka odbija się od taśmy, przez chwilę stoi w powietrzu nad siatką jakby wahając się, na którą stronę spaść, w końcu spada decydując czasem o losach spotkania. Nowojorski mistrz kina przeniósł motyw przypadku rządzącego losem w zagmatwane życie młodych bohaterów. Ja przypomniałem sobie o nim przy okazji półfinału US Open.

Starcie Novaka Djokovicia z Rogerem Federerem było ucztą dla oczu, ale też pojedynkiem pełnym właśnie takich symbolicznych momentów. Niejeden tenisowy ekspert wieszczy rychły koniec kariery Federera, który na korcie zdobył już wszystko i coraz częściej wygląda na gościa, który potrafi grać na nieosiągalnym dla innych poziomie, ale nie jest przekonany czy jeszcze mu się chce. Z kolei Djokovic przez lata ulokowany gdzieś za dwójką Federer - Nadal, w tym sezonie eksplodował. Hurtowo wygrywał mecze, kolekcjonował turniejowe triumfy, bił równo wszystkich faworytów.

Przed tym meczem zastanawiałem się czy Federer trochę powalczy, czy zupełnie odpuści i skończy się gładkim zwycięstwem Serba. Tymczasem Szwajcar od pierwszego gema wyglądał jak tenisowy robot. Grał nie tylko przepięknie, ale też skutecznie. Djokovic błądził wzrokiem po trybunach szukając pomocy, ale nie znalazł. Po dwóch wygranych przez Federera setach publiczność zaczęła się zastanawiać czy już wyjść na drzemkę przed drugim półfinałem, czy może jeszcze poczekać.

Ci, którzy zostali byli świadkami niezwykłej metamorfozy obu tenisistów. Niby nic szczególnego się nie stało, po prostu Djoković zaczął trafiać, a Federer zaczął pudłować. Ale obaj poszli w takie ekstremum, że kolejne dwa sety wyglądały jakby na Flushing Meadows zerwał się serbski huragan, a Federer przypomniał sobie, że w tenisie nagrody nie są przyznawane we franku szwajcarskim. Posmutniał. W mgnieniu oka zrobiło się 2:2.

I wtedy, w decydującej piątej partii Federer powstał z kolan, otrzepał kurz i zaczął grać. A ponieważ wiatr wiał także w żagle Djokoivcia mecz nabrał niezwykłych rumieńców. I tu dochodzimy do wspomnianego obrazu Allena. Przy stanie 5:3 Federer miał dwie piłki meczowe. Wystarczył idealny serwis, których miał już przecież tak wiele. Wystarczyła jedna piłka. Djokovic doskonale o tym wiedział. Nie miał jednak pojęcia jak odmienić losy meczu. W geście desperacji zdjął  ulubioną czapeczkę i schował ją pod ręcznikiem. Po chwili zagrał return życia. Publiczność wstała, a Djoko rozłożył ręce w geście - widzicie jak potrafię grać? Federerowi została jedna szansa. Po krótkiej wymianie miał piłkę z prawej strony, uderzył forehand jakich uderzał tysiące. Ale uderzył o centrymetr za nisko. Piłka uderzyła w siatkę, wzbiła się w górę i wypadła na aut.

Serb nie wypuścił z ręki takiej okazji. Przełamał serwis, a potem wygrał do końca wszystkie gemy i awansował do finału. Nie widziałem jak się cieszył ze zwycięstwa, bo musiałem przenieść wzrok na bokserski ring we Wrocławiu. Niestety w walce Tomasza Adamka z Witalijem Kliczką żadnego "Match Pointu" nie było.