Na ekranach polskich kin pojawia się właśnie „Citizenfour” – reklamowana jako film dokumentalny historia jednej z największych afer politycznych współczesnego świata. Jednak przed zadaniem sobie kluczowego pytania – „czy ja również jestem podsłuchiwany?” – powinniśmy odpowiedzieć na pytanie, czy tak „Citizenfour”, jak i cały wyciek informacji związanych z Edwardem Snowdenem, to nie przypadkiem… opowieść grubymi nićmi szyta.

Punktem wyjściowym w tej historii mogłyby być słowa jednego z internautów, które w ostatnich dniach przeczytałem na pewnym forum: "Czy nie jest przypadkiem tak, że za dziesiątki lat dowiemy się, że Snowden był tak naprawdę szpiegiem Stanów Zjednoczonych, skrupulatnie przeszkolonym, który - pod przykrywką ujawnienia niewygodnych dla swojego rządu danych - osiadł spokojnie przy władzach stojących w największej opozycji dla świty Obamy, by móc bez skrupułów informować Waszyngton o posunięciach Chin i Rosji?"...

Pod koniec listopada 2010 roku Interpol wystosował list gończy za Julianem Assangem, którego publikacje, dotyczące tajnych dokumentów rządowych z całego świata, wstrząsnęły władzą na wszystkich kontynentach. Stawiono sobie wówczas pytania - choć nie chciałbym przykładać ręki do osądzania, które z tych pytań były słuszne, a które nie - o to, czy opinia publiczna powinna wiedzieć o politycznych zawirowaniach, czy też Assange postąpił wielce niemoralnie. Niemniej, wkrótce świat obiegła także wiadomość o niejakim Edwardzie Snowdenie, który w 2013 roku stał się jednym z głównych wrogów, nazywajmy go sobie roboczo, systemu. Snowden był wówczas pracownikiem NSA (amerykańskiej wewnętrznej agencji wywiadowczej), który - mówiąc w ogromnym uproszczeniu - poinformował media, iż jego pracodawca śledzi absolutnie każdy ruch wszystkich obywateli globu. I nie, nie chodzi tu o to, że ludzie się przemieszczają, a władza wie, dokąd jeżdżą i po co to robią: chodzi o każde zeskanowanie karty kredytowej, kupienie biletu miesięcznego, o każdą pojedynczą rozmowę telefoniczną, każdą wiadomość tekstową - słowem: wszystko, co robimy, jest obserwowane, gromadzone, wszędzie jesteśmy podsłuchiwani, nie ma niczego, co można nazwać "sprawą prywatną".

"Citizenfour", film, o który tu się rozchodzi, to barwny zapis kilku czerwcowych dni 2013 roku, kiedy Snowden uciekł do Hongkongu, w obawie o swoją wolność (a może nawet i życie?), w następstwie ujawnienia niewygodnych dla NSA (i właściwie wszystkich możliwych władz w Stanach Zjednoczonych) informacji. Do swojego pokoju hotelowego udało mu się zaprosić trzy osoby: Laurę Poitras, która uwieczniła swą kamerą rozmowy dotyczące NSA (tym samym stając się reżyserką "Citizenfour"), Glenna Greenwalda - niezależnego dziennikarza, a także reportera śledczego brytyjskiego "Guardiana", Ewena MacAskilla.

We wszystkich rozmowach tej czwórki chodzi oczywiście o jedno: rząd nas oszukuje i cały świat powinien się o tym dowiedzieć. I słusznie... Jeśli jednak nie przyjrzymy się temu filmowi nieco bliżej. Bo podstępem śmierdzi tu na kilometr.

Z oceniania co słuszne, a co nie, chciałbym się w tym miejscu absolutnie wyłączyć. Spojrzeć na "Citizenfour" filmoznawczo, choć momentami, po prostu, zupełnie się nie da. Wieje z daleka niezłym podstępem, bo też podczas całej projekcji po głowie chodziło mi pytanie: jak to się stało, że tak niewygodny dla władzy film trafia do kin, czy to możliwe, żeby nie zadziałała cenzura (bo o niej też musi być mowa, skoro mamy do czynienia z pełnoprawną inwigilacją wszystkich kontynentów)? W filmie pojawi się też zresztą przez moment rzeczony już Assange - czy więc Laurze Poitras szczęśliwie udało się poznać wszystkie szare eminencje tego świata...?

Do rzeczy: mamy pokój hotelowy, nawet niezły montaż, nieco pourywany, przypominający historię złożoną z klocków o całkiem ładnych kolorach, ale nagle musi pojawić się myśl, że skoro stoimy przed filmem dokumentalnym, to montaż wydaje się być zbyt płynnym, co stawia pod znakiem zapytania wiarygodność obrazu. Zresztą, wiarygodność tę podważa już w drugiej minucie seansu nazwisko Stevena Soderbergha, jako producenta wykonawczego dzieła: jak na produkcję dość offową i - z założenia przynajmniej - podziemną, obecność reżysera "Ocean’s Eleven" i wszystkich jego kolejnych części, czy "Magic Mike’a", "Panaceum" i "Erin Brockovich", to jeden z puzzli zupełnie nieprzystających do reszty. Kolejna rzecz, to jeszcze piękne widoczki Hongkongu za oknem pokoju hotelowego i muzyka, przywodząca na myśl głośny film "Ona" sprzed dwóch lat: tak w warstwie wizualnej, jak i audio właśnie.

Całość rozmów tej czwórki, skądinąd niedającej widzowi pauzy na oddech, tylko rzucającej na lewo i prawo specjalistycznymi określeniami kodowania i odszyfrowywania, przerywana jest urywkami z najrozmaitszych konferencji mądrych głów obytych w temacie: a to innego byłego pracownika NSA, a to superinteligentnego informatyka nawołującego do bojkotu rządu (notabene: przypominającego do złudzenia hakera z sagi "House Of Cards").

Snowden nie jest tu piękny jak aktorzy z Hollywood - i może to jego siła, przewaga, to czyni go wiarygodnym. Czasem chodzi w pomiętym podkoszulku, zdarza mu się siedzieć z rozmierzwionymi włosami, choć oczywiście, jeśli chcielibyśmy bawić się w kolejne teorie spiskowe, powiedzielibyśmy, że Snowdena pięknie zagrał nieładny aktor. Przyjmując jednak, że widzimy stuprocentowy dokument (choć ja dostrzegam tu raczej twardą rękę scenarzysty), trzeba powiedzieć: Snowden wygląda tu raczej jak dzieciak, który spod smutnych oczu wychyla zagryzione wargi chcące się śmiać i bawić w dobrego detektywa. Mieliśmy bowiem mnóstwo historii lepszych i gorszych na ekranach, niedawno zresztą "Montage of Heck" - dokument o wokaliście Nirvany, którego reżyser przypadkowo przedstawił (zdecydowanie wbrew swej woli) nie jako legendarną gwiazdę rocka, która wywarła wpływ na wszystko, co powstało później w muzyce rozrywkowej, ale jako nieradzącego sobie z życiem i uzależnionego od wszystkich możliwych narkotyków dupka (który, broń boże, nie powinien stać się wzorem dla naszych dzieci, choć w "Montage of Heck" nikt nie mówi, że jego zachowanie było naprawdę złe). Otóż trzeba powiedzieć: Snowden mówi wprost - i wystarczy obejrzeć film uważnie, by to usłyszeć - że cała ta sprawa to jego prywatny problem (choć później się jeszcze broni, że "wszyscy powinni o podsłuchach wiedzieć"), a na pytanie, czy miał dziewczynę, mówi bez mrugnięcia okiem, że, i owszem, przez dziesięć lat, ale teraz wyjechał do Hongkongu bez słowa i w sumie trudno powiedzieć, co dalej.

Są zagadnienia poważne, bo nie chcę podważać wiarygodności Snowdena - i to powinno stać się podsumowaniem tej recenzji: widzimy przesłuchania świadków w sprawie, wysoko postawionych urzędników, którzy z kamienną twarzą informują opinię publiczną, że "jeśli doszło do gromadzenia danych na temat obywateli, to było to raczej przypadkowe gromadzenie". Potem widzimy jeszcze kolejną mądrą głowę z opozycji, która mówi ludowi: "jeśli masz zagranicą firmę, która może być konkurencją dla firm amerykańskich, to USA - znając twoje maile - zna też twoje plany biznesowe i jest kilka kroków przed tobą". Tak, tutaj muszę się zgodzić, że sprawa wymaga podejścia rozważnego, ale jako recenzent mówię: w "Citizenfour" krok po takich szalenie intrygujących scenach pojawia się Snowden jako głupek, Snowden, z którego zrobiono pajaca, być może przez przypadek (a wystarczyło z dokumentu wyciąć kilka scen, by zachować, jeśli nie powagę sytuacji, to przynajmniej neutralność głównego zainteresowanego). Bo - w porządku - ogląda się to dobrze, ale raczej jako thriller, a nie dokument. W pewnym momencie Edward proszony jest o wpisanie hasła do komputera, ale zanim to zrobi, nakryje kocem swoją głowę, dłonie i laptopa: ta scena wywoła raczej salwy śmiechu i zrozumiemy, że to nie śmiertelnie ważna sprawa, ale obsesje dziwaka.

Prawdziwym thrillerem zresztą stanie się w momencie, gdy Snowden, po kilku dniach, przestanie rozmawiać z dziennikarzami, a zacznie spotkania z prawnikami, którzy pomogą mu w staraniach o azyl polityczny. Potem jeszcze ciśnienie podskoczy widzom w momencie, gdy scena zostanie urwana w połowie, a reżyserka powie, że - czując się śledzoną - uciekła do Berlina.

Wszystko w porządku, tak Assange, jak i Snowden, to w pewnym sensie bohaterowie naszych czasów. Do prostego człowieka powinny dotrzeć wszystkie nieprawidłowości wspomnianego na początku systemu. A może nawet: system nie powinien po prostu się ich dopuszczać. Tylko, na litość boską, przedstawiajmy bohaterów jak bohaterów. Bo, jak mówi jeden z bohaterów filmu, "kiedy tracimy prywatność, tracimy też wolność": i to zarówno smutna, jak i niewiarygodnie pasjonująca sprawa. Tylko że w świetle obsesyjnie skrępowanego przez własną nijakość bohatera jedyne, co może stać się puentą po seansie, to słowa dziennikarza CNN, cytowanego w "Citizenfour": "ta historia nadaje się na powieść szpiegowską"...

OCENA FILMU: 4/10