Styl sprawowania prezydentury przez Bronisława Komorowskiego nie ułatwia zadania potencjalnym rywalom i nie zachęca do walki z nim. Bez fajerwerków, bez szczególnych i spektakularnych osiągnięć, bez wielkich wzruszeń i emocji, powoli, statecznie, dzień po dniu, Komorowski zmierza ku drugiej kadencji i dziś wydaje się, że równie spokojnie, bez walki i nerwów wygra reelekcyjne starcie.

Tak pustego krajobrazu wyborczego, na niespełna dziewięć miesięcy przed walką o "fotel i żyrandol", nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Mamy w nim Bronisława Komorowskiego, a poza nim wielką pustkę i jeszcze większy znak zapytania "co z tym wszystkim począć". Dziś wydaje się, że jak tak dalej pójdzie, to wszystko może skończyć krótką i mało barwną kampanią, z przesądzonym wynikiem i szybkim końcem, który przyniesie zwycięzcę już w pierwszej turze.

Walka z zabiegającym  o reelekcję prezydentem zawsze bywa trudna. Ale jednak przeciw Kwaśniewskiemu w 2000 roku stawali i Olechowski i Krzaklewski i Wałęsa. Do walki z Lechem Kaczyńskim szykowali się i Komorowski i Sikorski i Szmajdziński. Dziś nazwiska, które pojawiają się na giełdzie partyjnych kandydatów do prezydentury, wprawiać mogą w lekkie osłupienie. A przynajmniej zdziwienie. Bo wystawianie do walki z Bronisławem Komorowskim polityków - relatywnie - młodych, bez większych politycznych osiągnięć i doświadczeń może sprawić, że kampania będzie przypominała - z punktu widzenia szans kontrkandydatów i jej przebiegu - książkowe starcie Guliwera z Liliputami.

Dlaczego horyzont na którym pojawić by się mieli rywale dla Komorowskiego jest tak pusty? Moim zdaniem składa się na to kilka czynników. I konstytucyjne uprawnienia i model prezydentury sprawowanej przez Komorowskiego - nieco wycofanej, unikającej zarówno ostrych politycznych spięć w które wchodził (czy jak powiedzą jego zwolennicy - był wpychany) Lech Kaczyński czy celebrytyzmu Aleksandra Kwaśniewskiego, odsunęły to stanowisko na dalszy plan i sprawiły, że stało się chyba nieco mniej atrakcyjne dla najpoważniejszych graczy politycznych. Ale jednak, głównym powodem tego stanu rzeczy wydaje się być niewiara w pokonanie urzędującego prezydenta. Jego belwederskie czteroipółlecie jest tak pozbawione ostrych kantów i punktów zaczepienia, że najczęściej powtarzanymi anty-Komorowskimi argumentami i zarzutami są te, które dotyczą czasów odległych, albo momentu przejmowania władzy po 10.04 i jakoś mało docierają do tzw. przeciętnego wyborcy. A to co często mu się wyrzuca - czyli bezbarwność, brak wyrazu czy niechęć do zajmowania ostrego, zdecydowanego stanowiska - z punktu widzenia elektoratu jest chyba raczej zaletą niż wadą.

Po przeprowadzeniu - jak sądzę - podobnych kalkulacji, z walki o prezydenturę zrezygnował Jarosław Kaczyński. Przekonywanie, że prezes PiS nie startuje, bo "prawdziwa władza należy do premiera" ma oczywiście pewną rację bytu, ale, gdyby w Prawie i Sprawiedliwości uznawano, że ma on poważne szanse na zwycięstwo, nie przejmowano by się zanadto prezydenckimi, umiarkowanymi uprawnieniami i rzucono prezesa do boju. Jego potencjalni zastępcy w roli pretendentów - choć mogą liczyć na poparcie zadeklarowanych sympatyków PiS, wielkiej kariery w tych wyborach raczej nie zrobią. A że to kandydat obozu prawicy jest jedynym, który mógłby nawiązać wyborczą walkę z Bronisławem Komorowskim, wydaje się, że najbliższa intrygująca walka o Belweder czeka nas dopiero w roku 2020.