Uchwalony w – tradycyjnym dla obozu rządzącego – ekspresowym tempie program 500+, staje się właśnie faktem. Nie wiemy dlaczego to akurat 500 złotych i dlaczego akurat na drugie dziecko, wiemy (choć nie za bardzo wiemy skąd), że program ma zaowocować urodzeniem "dodatkowych" 287 tysięcy w ciągu najbliższych 10 lat. Co oznacza, że jedno dziecko, które pojawi się na świecie w wyniku dobrodziejstw działania programu "kosztować" będzie państwo około 800 tysięcy złotych.

Debaty nad wprowadzeniem w życie programu 500+ przypominały nieco bicie grochem o ścianę. Rządzący byli w nich niepodatni na jakiekolwiek argumenty, sugestie, propozycje czy pomysły. Platformiana opozycja powtarzała "każde, każde..., oszukali, oszukali...". Ale o ile część, pojawiających się w tej debacie, propozycji brzmiała dość kosmicznie (przede wszystkim z punktu widzenia finansowych możliwości Państwa), nad niektórymi warto by się chyba zastanowić. Zwłaszcza, że nie dowiedzieliśmy się, dlaczego program w swoich podstawowych założeniach wygląda tak, a nie inaczej i - w takim razie - dlaczego nie mógłby się nieco zmienić.

Doświadczenie życiowe własne, a i wielu moich znajomych wskazuje, że najtrudniej, podejmuje się decyzje o posiadaniu pierwszego i trzeciego dziecka. Dlatego wydaje mi się, że jeśli należałoby zachęcać kogoś do rodzinnego rozwoju - a rozumiem, że taki jest podstawowy cel programu - to raczej tych, którzy nie mogą zdecydować się na życiową rewolucję w postaci pojawienia się na świecie pierwszego potomka, albo tych, którzy zastanawiają się nad dzieckiem trzecim, a nie akurat tych, którzy mając już jedno dziecię, bez wielkiego strachu myślą o kolejnym. Tymczasem to właśnie oni dostaną za chwilę najsilniejszy impuls do powiększania rodziny.

Kto i kiedy pierwszy pomyślał i powiedział o tym, że na dziecko trzeba dawać akurat 500 złotych - najstarsi PiSowcy nie potrafią ustalić. Wiedzą i pamiętają, że od pewnego momentu wszyscy wiedzieli, że ma to być 500 - i to ucinało jakiekolwiek dyskusję o wysokości kwoty wsparcia. A o niej można by chyba podebatować nieco dłużej i nieco głębiej niż zrobiono to przy okazji uchwalania ustawy. A może lepiej byłoby dać na pierwsze dziecko np. 250 złotych, a na każde kolejne po 50 złotych więcej? A może należałoby - tak jak robią to Anglicy - dać na pierwsze dziecko najwięcej, a na pozostałe mniej? Rządzący nie pokazali żadnych badań, sondaży, opinii, które uzasadniłyby właśnie taki, jaki mieć będziemy, podział. Powiedzieli - będzie 500. I jest 500.

Wydaje się, że w kolejnych latach funkcjonowania programu wsparcia rodzin, można by było pomyśleć nad jakimś innym systemem, w którym promowałoby się i nagradzało - mniejszymi kwotami - zarówno dziecko pierwsze, jak i każde kolejne, tak by mieściło się to w tych samych ramach budżetowych. O ile oczywiście te ramy będą w stanie znieść coroczny wydatek rzędu dwudziestu kilku miliardów złotych. Bo to wydaje się być trudne do wyobrażenia. Zwłaszcza w połączeniu z innymi, również drogimi pomysłami, które partia rządząca zapowiedziała w kampanii i wciąż deklaruje, że prędzej czy później je zrealizuje. Ale że program rozdawania pieniędzy na dzieci będzie - tak czy inaczej - funkcjonował i stanie się trwałym elementem naszego społecznego krajobrazu - w to nie wątpię. Trudno bowiem wyobrazić sobie partię, która będzie miała odwagę się z niego wycofać. A podejrzewam raczej, że wszystkie następne kampanie wyborcze będą skupiały się na dyskusjach ile i komu dodać do 500 złotych, a nie o ile i komu zmniejszyć, albo - nie daj Panie Boże - zabrać.