Płetwonurkowie z Ustki wznowią dziś akcję poszukiwawczą na Bałtyku trzech rybaków, których łódź zatonęła kilka mil od brzegu na wysokości Łeby. Wczorajsze poszukiwania zakończyły się fiaskiem. Uratowano tylko jednego z całej czwórki mężczyzn przebywającej na łodzi. 24-letniego Krzysztofa G., po ponad 7 godzinach podjął z wody przepływający w pobliżu jacht. I prawdopodobnie gdyby nie ten przypadek - nikt nie dowiedziałby się o zatonięciu na Bałtyku.

Zatopiona łódź leży na głębokości 23 metrów. Miejsce katastrofy odnaleźli ratownicy. Podejrzewają oni, że z tonącej jednostki jeden z rybaków nie zdążył wyskoczyć. W sterówce może być jego ciało. Dowodzący akcją płetwonurków Włodzimierz Opacki powiedział, że nurkowie postarają się wydobyć wrak z dna morza. Do burt przymocują kilka małych pontonów, później je napompują. Pontony wypłyną na powierzchnię i wyciągną 9-metrową łódź. Wczoraj 17 mil morskich od miejsca katastrofy znaleziono w wodzie ciało mężczyzny. Okazało się jednak, że nie był to zaginiony rybak.

Niemal cały dzień trwały wczoraj poszukiwania rybaków. Rano udało się uratować tylko jednego z nich. Ratownicy przerwali poszukiwania, bo jak mówili, nie było żadnych szans na odnalezienie, po tylu godzinach, żywych ludzi: "Rejon jest naprawdę wyśmienicie przeszukany, warunki pogodowe są bardzo dobre, także wszystko co mogliśmy w tym rejonie znaleźć – zostało wydobyte" – mówił po powrocie do portu jeden z ratowników. Na pokładzie kutra byli sami młodzi ludzie – jeden z rybaków wypłynął pierwszy raz na połów pełnomorski. W poszukiwaniach pozostałych członków załogi, trwających ponad 11 godzin, brał udział śmigłowiec Marynarki Wojennej, statek "Huragan" i pontony stacji ratowniczej z Łeby. W akcji pomagali także rybacy. Uratowany 24-letni Krzysztof G. twierdzi, że wszyscy jego koledzy mieli na sobie kapoki. Po badaniach w szpitalu, wrócił do domu. Dokładne przyczyny tragedii kutra nie są znane. Wyjaśni je specjalna komisja. Tymczasem jak dowiedzieliśmy się, 9-metrowa, stalowa łódź już raz tonęła – w lutym, w porcie w Łebie. Wtedy woda wlewała się przez odkręcony otwór w ubikacji. Tym razem – jak dowiedziało się RMF w kapitanacie – najprawdopodobniej rozszczelniony był kadłub. Kuter przechylił się i zatonął w ciągu kilku minut. Jednostka musiała więc być niesprawna lub uszkodzona. Każda łódź powinna mieć na pokładzie radio, kamizelki ratunkowe i tratwę. Jeden z właścicieli jednostki twierdzi, że wszystkie zabezpieczenia były dobre. „Tratwa była. Radio i kapoki też” – zapewniał naszego reportera armator kutra. W jego zapewnienia nie wierzą jednak ratownicy. Uratowany rybak czekał w wodzie przez kilka godzin na ratunek i nie miał na sobie kamizelki. Jednostka nie nadała też sygnału S.O.S.

foto Archiwum RMF

11:05