"Zaproponowałem organizatorom, że zagram koncert Lutosławskiego na Warszawskiej Jesieni we wrześniu. Czekam na odpowiedź" - zdradza w rozmowie z dziennikarką RMF FM Katarzyną Sobiechowską-Szuchtą Krystian Zimerman. Wybitny pianista niezwykle rzadko odwiedza ostatnio nasz kraj. Na świecie koncertuje bardzo często. Rok Lutosławskiego zaczął od występów w Singapurze. Na trasie jego koncertów są też m.in Paryż, Berlin i Zurych. Zimerman gra Koncert Fortepianowy, który Witold Lutosławski napisał ćwierć wieku temu i mu dedykował. Nasza dziennikarka spotkała się z nim w Londynie tuż po próbie w Royal Festival Hall. Namówiła artystę (nie było to łatwe) na krótką rozmowę o Lutosławskim i o Polsce.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: Mija 25 lat od pierwszego wykonania koncertu fortepianowego. Wtedy w Salzburgu dyrygował orkiestrą Witold Lutosławski. Pan był solistą i koncert był dedykowany panu. Kiedy pan sięga pamięcią do tamtego czasu, jakie emocje, jakie obrazy panu przychodzą do głowy?

Krystian Zimerman: To ciekawe zjawisko. Tekst jest ten sam, muzyka ta sama, a ja widzę tyle detali, których wtedy nie zauważyłem. Może dlatego, że człowiek był w środku tego wszystkiego. Mówi się zawsze, że muzyka jest odzwierciedleniem duszy - rzeczywiście tak jest. Teraz słyszy się te wszystkie napięcia lat osiemdziesiątych; stan wojenny, to wszystko, co się działo później, upadek, praktyczne rozłożenie się naszego państwa aż do roku 1988 roku i całkowitej zmiany systemu w roku 1989. Koncert jest odzwierciedleniem tego całego okresu. Jest niesamowicie dramatyczny, niesamowicie smutny, pełen niewiarygodnej energii. Coś, czego wcześniej nie czułem tak wyraźnie. Myśmy byli w środku tego wszystkiego, jak gdyby to było nasze codzienne życie. Dzisiaj Europa stoi w zupełnie innym punkcie. Wracając do tego koncertu - nagle zauważyłem te wszystkie detale. Coś fenomenalnego zupełnie, jak to było wspaniale odzwierciedlone z tej jego duszy.

Kiedy my myślimy "Witold Lutosławski", mamy przed oczami eleganckiego, dobrze ubranego Europejczyka, świetnego kompozytora. Pan miał okazję lepiej go poznać. Jak go pan pamięta?

Pamiętam go jako niezwykłego patriotę w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wiele razy używamy tego słowa, a nie wiemy, co ono znaczy. Lutosławski podpierał niesamowitą liczbę różnych studentów. Ile razy przychodzili młodzi po koncercie, dziękowali za stypendium tu, za stypendium tam. Byłem oszołomiony, jak dużo się działo za naszymi plecami. Był rzeczywiście szalenie elegancki panem. Ja miałem ogromny kłopot, bo on z każdym solistą upierał się na mówienie sobie po imieniu. To było dla mnie strasznie trudne, bo ja nie tylko miałem ogromny szacunek dla niego, ale było między nami 40 lat różnicy. Wymyślałem najprzeróżniejsze formy gramatyczne, żeby ominąć tę bezpośrednią konfrontacje z "Witek" to czy tamto. Ale w końcu jakoś się dotarliśmy po latach. Jakoś się odważyłem na końcu mu powiedzieć po imieniu. Pamiętam wzruszające momenty, kiedy robiliśmy razem wykład w Los Angeles na temat tego koncertu. On mówił od strony kompozytora, ja od strony wykonawcy. Mówiliśmy o tym, że właściwie nie ma muzyki trudnej, tylko jest muzyka źle napisana. Najtrudniejszy utwór jest łatwy, kiedy mówi, kiedy ma narrację, kiedy jest czytelny dla słuchacza i kiedy słuchacz się nie nudzi. Byłem niesamowicie wzruszony, kiedy był ostatni nasz koncert, który mieliśmy zagrać wspólnie w Zurychu i dowiedziałem się, że jest zmieniony dyrygent. Najpierw pytałem, co się dzieje, dzwoniłem, ale nikt nie odbierał telefonu w Warszawie. Wiedziałem, że jest chory, ale nie przypuszczałem, że jest aż tak bardzo chory. Jeszcze pisałem mu na urodziny 25 stycznia i kiedy wróciłem z koncertu z Zurychu, otworzyłem skrzynkę pocztową i tam leżał list od Lutosławskiego, kiedy już wiedziałem, że nie żyje. Przerażające zupełnie uczucie, czytać list kogoś, kto umarł parę dni temu, gdzie przepraszał, że nie będzie mógł dyrygować tego koncertu. To był ten jego styl, który zachował do ostatniej minuty życia właściwie.

Odważę się zadać pytanie, bo mam świadomość, jak wiele osób czeka na pana w Polsce...

To proszę mi nie zadawać pytania, kiedy do Polski przyjadę, bo ja czekam od czterech lat na rozliczenie projektu Grażyny Bacewicz, który przyniósł w biletach ponad 700 tysięcy złotych i nie mam do dnia dzisiejszego rozliczenia. Zrobiłem trzy projekty, które musiałem na końcu sam sfinansować, bo pieniądze, gdzieś są, w czyjejś kieszeni, ale ta kieszeń jakoś nie chce się rozliczyć. Musze powiedzieć szczerze, że moja cierpliwość kończy się powoli. Ja miałem projekt Chopina w roku 2010 - 10 recitali, które chciałem zrobić w Polsce i które nie odbyły się z tego powodu, że kłóciliśmy się o pieniądze, które zniknęły z tego projektu. Ja mam nadzieję - dzisiaj rano jeszcze rozmawiałem z Filharmonią Narodową. Pytałem, kiedy będzie nasz projekt, czy będzie on zrealizowany czy nie. Zaproponowałem zagranie koncertu Lutosławskiego na Warszawskiej Jesieni we wrześniu. Czekam na odpowiedź.