"Przypłacę to ciężkim stanem" - mówi dziennikarce RMF FM Adam Ferency, który wraca do reżyserowania. Szykuje premierę "Komedii" autorstwa Miłogosta Reczka. Banalnej (z pozoru) historii, z banalnymi (z pozoru) bohaterami. Premiera odbędzie się 13 lutego w Studio Teatralnym Koło w Warszawie. U boku Adama Ferencego, wcielającego się w postać Dudusia, zagrają Klara Bielawka i Sławomir Grzymkowski.

Katarzyna Sobiechowska-Szuchta: To jest opowieść o Dudusiu i pewnej parze...

Adam Ferency: 60-letni człowiek, któremu życie wyraźnie się nie powiodło, wynajmuje małe mieszkanie. Piętro wyżej mieszka para. Żeby zapełnić pustkę, która pojawiła się w jego życiu, mój bohater zaczyna się z nią spotykać. Te spotkania nie kończą się jednak dobrze. On ma kłopoty ze swoimi sąsiadami. Z różnych powodów. W ogóle życie mu nie sprzyja. Żeby nie zdradzić wszystkiego, powiem, że... niespecjalnie ma sukces.

To jest groteska, makabreska?

Autor daje sztuce tytuł "Komedia", a w nawiasie dodaje podtytuł "dramat". A ja, żeby mu zrobić na złość, dopisałem "farsa". Ale jak pani powiedziała, "groteska" - to ja się łapię tego słowa, bo ono jest szlachetne. Tak, to jest rodzaj groteski, może nawet trochę tragigroteski. I to jest najładniejsze zdefiniowanie tego gatunku. Chociaż żyjemy w takich czasach, że powinniśmy uciekać od definicji, bo dziś wszystko się ze wszystkim miesza.

Komizm jest bardziej słowny czy sytuacyjny?

To jest typowa komedia języka, słowa. Gdy ją przeczytałem po raz pierwszy, zarykiwałem się ze śmiechu i taki mi zostało. Jeśli ten śmiech nie przerzuci się na widownię, to będzie klęska. Ale trzeba ją wkalkulować w nasze nowe przedsięwzięcie.

Wraca pan do reżyserowania po przerwie. Zatęsknił pan za byciem po drugiej stronie?

Nie, to nie tak. Debiutowałem jako reżyser ponad 20 lat temu, miałem spore doświadczenie pedagogiczne, a reżyseria trochę jest z tym związana. Jeden z moich przyjaciół powiedział mi wtedy: "Mężczyzna po 40-tce odczuwa potrzebę bycia szefem większej całości". A ja niczego takiego nie odczuwałem. Pomyślałem, że coś ze mną jest nie tak. I żeby sprostać tej maksymie, postanowiłem wyreżyserować sztukę "Hollywood, Hollywood" Davida Mameta. Trzyosobową. I miałem to już za sobą. A do tego, że byłem szefem większej całości, która liczyła tylko trzy osoby, nie musiałem się przecież przyznawać. Wie pani, ja bardzo odchorowuję tę reżyserię. To jest dużo cięższa praca niż skupienie się na jednej roli, nad jedną postacią. Człowiek ma na głowie całą rzeczywistość sceniczną i jest odpowiedzialny za wszystkie jej elementy. To koszt nieporównywalnie większy. I zawsze kończy się u mnie poczuciem stanu szpitalnego. Po premierze wyjechałbym najchętniej do sanatorium na długotrwałe leczenie. A może nawet do zakładu o ostrzejszym rygorze niż sanatorium? Zawsze mówię sobie: "Nigdy więcej". A po kilku latach smak na reżyserię wraca i myślę: "A może jednak?"

No to tu nieźle się pan urządził. Nie dość, że pan reżyseruje, to jeszcze pan gra. I reżyseruje pan sam siebie...


To okropne. Pomysł idioty. Przypłacę to ciężkim stanem, a jednocześnie nie będę mógł od tego uciec po premierze, bo będę musiał to grać. No chyba, że publiczność nas wygwiżdże i następnych przedstawień nie będzie. Z reżyserowaniem i graniem jest kłopot. Na pewnym etapie potrzebne jest zewnętrzne oko i tego oka mi brak. Nie jestem w stanie pewnych elementów sprawdzić, docenić czy wychwycić błędów. To niedobrze. No, ale mój Boże, w życiu popełnia się błędy, więc trudno.

Będziecie jeździć z tym spektaklem po Polsce?


Spektakl w zamierzeniu miał być powrotem do teatru objazdowego. Koń, wóz, my i cały teatr na wozie. Całą jesień i zimę jeździłem po Polsce ze spektaklem "Starucha" w reżyserii Igora Gorzkowskiego. I zobaczyłem jak bardzo ludzie tego chcą. Że są uzależnieni od telewizji i chcieliby się od tego nałogu wyzwolić. Telewizja się do nich dobiera, ale nic im nie daje w zamian. Pozostawia wszystko na poziomie bajdurzenia i nie zmusza do refleksji. Chcieliśmy ludziom naszymi wizytami pomóc. Bo teatr objazdowy może się temu przeciwstawić.