"Ja mam poczucie nie przesytu, tylko - niech to będzie neologizm - dosytu. Ja już właściwie wszystko przeszedłem. Nagrody podostawałem. Sukcesy miałem. No to co mi trzeba więcej? Jeszcze raz? I jeszcze raz? Ja tego nie rozumiem u moich kolegów. Muszą być cały czas na świeczniku. Panika jak telefon nie dzwoni, jak RMF nie przyjdzie, jak TVN nie zaprosi do 24. Panika! A ja sobie myślę: mnie jest tak dobrze. Wszystko już widziałem, wszystko znam" - mówi Jerzy Stuhr w rozmowie z Martą Grzywacz.

Marta Grzywacz, RMF FM: Co dobrego u pana słychać?

Jerzy Stuhr: Co dobrego u mnie? Cieszę się z każdego dnia, który daje mi poczucie powrotu sił. Nie zawsze są takie dni. Są dni, kiedy czuję stagnację, kiedy napadają mnie - może nie depresyjne myśli, bo ja nie mam depresyjnej natury - ale zastanawiające, takie, które odbierają energię. Ale większość dni tygodnia jest energicznych. Sam się wtedy siebie pytam, co dobrego słychać. I chcę, żeby było coś dobrego.

Można się samemu tak napędzić?

Ja chcę to robić. Chcę się napędzać w tę stronę. Nie mogę się poddać stagnacji.

Stagnacji czy rezygnacji?

Słowa "rezygnacja" w ogóle nie rozumiem. To stan bardzo daleki ode mnie. Ale trzeba być realistą. Nie mieć szalonych nadziei na to, że za tydzień pojadę do Meksyku.

Że za tydzień będę miał siłę jechać do Meksyku?

Tak. Wszystko musi być na miarę. Dzisiaj na spacerze zrobiłem 15 przysiadów. Takich niepełnych, ale zrobiłem. O! To są moje ambicje i wyzwania.

Czyli żadne sporty na razie nie wchodzą w grę?

Jakby było ze trzy centymetry więcej śniegu, to biegówki bym dzisiaj wyciągnął. Kupiłem sobie biegówki, bo kiedyś na nich jeździłem, potem miałem przerwę, a teraz to jest dla mnie dobry sport do nabierania kondycji.

A co radzą lekarze?

Żebym się nie zaziębił, bo trzeba będzie przerwać leczenie. Ja na razie jestem na przepustce ze szpitala, więc gdybym wrócił z gorączką, nie moglibyśmy kontynuować terapii. A tego się boję. Radzą też, żebym nie przebywał w dużych skupiskach ludzi, gdzie łatwo się zarazić od innych. Mówią: Ma pan osłabiony organizm, odporność przy tym trybie leczenia spadła. Oni pilnują swojego i bardzo dobrze.

Dobrych ma pan lekarzy?

Bardzo dobrych. Ostrożnych. Takich, którzy dla popisu niczego nie zaryzykują.

Czyli żadnych eksperymentalnych terapii.

Te terapie, które oni stosują są chyba dobre, skoro działają na mnie pozytywnie. Tylko trzeba się uzbroić w cierpliwość. Kiedyś byłem chory na serce. Miałem zawał jako młody człowiek, 38 lat. Dopadł mnie silny zawał nerwicowy. Ale tam efekt był od razu. Lekarze spojrzeli na monitory i mówią: Dobrze skacze, elektryka jest. A w tej chorobie jest inaczej. Cierpliwość. Wyniki, oględziny stanu po miesiącu, dwóch, trzech. Więc moje plany, energia muszą być bardzo limitowane.

A pan sam na co zwraca uwagę?

Żeby nie przekroczyć pewnej miary euforii. Trzeba mieć do tego stoickie podejście, pozytywne, ale dawkować siły. Ciągle sobie powtarzać: to nie dla ciebie. Ja mieszkam w górach. Mam tam dom. Stok trzy kilometry ode mnie. Przecież zawsze na nim jeździłem. Codziennie, od grudnia. A teraz przychodzę, pogadam z tymi, którzy wpuszczają, pokręcę się, pospaceruję. A żona jeździ. Bo dla mnie jeszcze nie czas.

"Teraz potrzebuję skupić się na sobie"

Czego pan teraz najbardziej potrzebuje?

Mnie jest teraz potrzebna intymność. A nawet samotność. Możliwość skupienia się na sobie. Wyizolowania się ze świata hałasu.

Troska bliskich może być męcząca?

Ja mam świetną troskę bliskich. Moja żona od lat pracuje jako wolontariusz w Stowarzyszeniu Unicorn, które pomaga chorym na raka i ich rodzinom. Jest nauczona radzić sobie z ludzkim nieszczęściem. Poprzez tę pracę, ale także poprzez to, jakim jest człowiekiem, potrafi podchodzić do opiekuńczości z niezwykłą dyskrecją. A dzieci, jak dzieci. Syna widuję rzadko, a córka będzie wkrótce sama miała dziecko, więc nie należy jej stresować. Dziecko ma przyjść na świat w moje urodziny. Marianna ma termin na 17 kwietnia, a ja mam urodziny 18 kwietnia.

Chłopiec czy dziewczynka?

Dziewczynka. Jeszcze jedna kobieta w mojej rodzinie, to bardzo piękne.

Wracając jeszcze do tej samotności, której pan teraz potrzebuje. Umie pan żyć sam?

Umiem żyć sam. Przez lata życia w różnych miastach, w różnych krajach, w hotelach, ciągle w pracy, nauczyłem się żyć sam. Nie nudzę się ze sobą.

W to nie wątpię. Ale czy czegoś panu nie brak, nie strach, nie żal?

Ja mam poczucie nie przesytu, tylko - niech to będzie neologizm - dosytu. Ja już właściwie wszystko przeszedłem. Nagrody podostawałem. Sukcesy miałem. Ostatnio widzę znowu w telewizji pokazują rozdanie Paszportów Polityki. Ja taki paszport dostałem w 97 roku. Tu z kolei gala w Cannes. Byłem w tym roku. Tarzałem się po dywanie. No to co mi trzeba więcej? Jeszcze raz? I jeszcze raz?! Ja tego nie rozumiem u moich kolegów. Muszą być cały czas na świeczniku. Panika jak telefon nie dzwoni, jak RMF nie przyjdzie, jak TVN nie zaprosi do 24. Panika! A ja sobie myślę: mnie jest tak dobrze. Wszystko już widziałem, wszystko znam… Może to opisać? Piszę książkę w tej chwili.

O czym?

O sobie. O czym ja mógłbym pisać?

Jedna już była. O rodzinie.

O sobie też była. "Sercowa choroba" związana z moją chorobą z młodości. Podtytuł był: "Moje życie w sztuce", a teraz będą moje obserwacje o świecie. Moje myśli. Na wiosnę będziemy kończyć.

Jaki jest pierwszy rozdział?

To nie są rozdziały. To są króciutkie eseje. Zastanawiając się dlaczego to piszę, doszedłem do wniosku, że chcę pokazać ludziom swój inny wizerunek niż ten, do którego ich przyzwyczaiłem. I ostatnio napisałem śmieszną rzecz. Kiedyś jeździłem po Ameryce z moimi filmami i byłem w Houston. Zwykle ktoś się mną opiekował i tym razem na lotnisku w Houston czekał na mnie konsul honorowy, pan Wojciechowski. Lekarz, anestezjolog, postawny, starszy pan, przystojny. Z daleka widać - poważny człowiek. Trzy dni się mną opiekował. W końcu odwozi mnie na lotnisko i mówi: Wie pan, ja zawsze myślałem, że z pana to taki jajcarz, a po tych trzech dniach stwierdzam, że pan jest zupełnie inny. A mnie przyszła akurat trafna odpowiedź i mówię: Różnica między nami jest taka, że ja jak pana zobaczyłem na lotnisku to od razu widziałem, że z pana poważny człowiek. A panu potrzeba było na to trzech dni. Całe życie musiałem niektóre rzeczy odkręcać.

Przede wszystkim wizerunek Maksa z "Seksmisji".

Ale co robić? I jak miałbym komuś czegoś zazdrościć, skoro ja miałem w kinach 11 milionów widzów?!

"Nie stałem się marionetką w rękach showbiznesu"

Rola życia?

Nie wiem czy życia. Ja akurat jej tak dobrze nie pamiętam. Są inne role, które bardziej we mnie utkwiły. Jak "Wodzirej". To była rola ważna na tamten czas. Role w moich filmach są mi bliskie: "Historie miłosne", "Duże zwierzę", "Tydzień z życia mężczyzny". Role teatralne, które przyniosły mi sukces, jak "Zbrodnia i kara" Andrzeja Wajdy, gdzie jeden z angielskich krytyków porównał mnie do Oliviera. Ale ja wspominam rolę, która wcale nie była takim wielkim sukcesem - "Hamleta". Też Andrzeja Wajdy. Z tą rolą się borykałem. Wchodziłem na scenę, a ludzie narzekali: niemożliwe, żeby wodzirej przemieniał się w Hamleta. Ile ja czasu musiałem stracić w czasie spektaklu, żeby tych ludzi przekonać, że ja mam prawo zagrać Hamleta, że mam coś do powiedzenia… Wspominam tę rolę jako mękę. Pewien włoski krytyk, bo graliśmy to przedstawienie w Teatro di Roma na otwarcie sezonu, napisał, że mój Hamlet jest z przedpokoju.

Taki skromny?

Szary. Z ulicy. Nie śmie wejść na pokoje. Dlatego ja to grałem, dlatego mnie Andrzej Wajda obsadził.

Czy życie aktora to życie marionetki w rękach dyrygentów showbiznesu?

Jak się dasz, to cię zrobią marionetką. Ale ja miałem szczęście, bo to ja wybierałem. Miałem na tyle dużo propozycji, że mogłem to robić. Ja sobie byłe sterem. I stosunek dyrygentów showbiznesu był wobec mnie inny. Ale to, co pani powiedziała można przełożyć na stan upokorzenia. To jest upokarzający zawód. Będąc marionetką.

Trzeba mieć siłę, żeby nie dać się skusić pieniędzmi?

Tak, to bardzo ważna zasada. Ja całe życie pilnowałem, żeby mieć tylko tyle, żeby był komfort codziennego życia. I nie być upokorzonym. Do dzisiaj muszę mieć przy sobie pieniądze, żeby mnie nikt nie upokorzył, nie powiedział: Panie, nie wolno wejść, trzeba wykupić wejściówkę! I ja muszę mieć pieniądze, żeby tę wejściówkę wykupić.

A kiedy ostatnio stał pan na deskach teatru?

W lipcu zeszłego roku. Ale w tym zawodzie trzeba uważać, bo to jest zawód, gdzie się wychodzi z wprawy. Zanim zagrałem u Krystyny Jandy "32 omdlenia…" według Czechowa, miałem w teatrze długą przerwę. Grałem w filmach w kraju i za granicą. I przed premierą "Omdleń…." byłem solidnie stremowany. Może dlatego, że to rozdmuchali. Mój jubileusz, prezydent Komorowski na widowni…

Jeśli nie grał pan od lipca zeszłego roku, to dzisiaj byłoby ciężko?

To musiałbym się kondycyjnie do tego przygotować.

Kondycyjnie czy mentalnie?

Kondycyjnie. Wypowiedzieć ten tekst jak najszybciej, na jak najmniejszej liczbie oddechów.

A tymczasem to przedstawienie ma otworzyć sezon Teatru Telewizji we wrześniu.

Tak, oni bardzo by chcieli. Zresztą tak miało być już w poprzednim sezonie. "Boska" była zastępstwem, bo ja nie mogłem już grać. Ale w teatrze nie ma zastępstwa. Pani Krystyna Janda powiedziała, że będzie na mnie czekać.

"Nie do końca spełniłem się jako ojciec"

Lubił pan siebie w roli rektora szkoły teatralnej?

Nie, nie. Ona mi przeszkadzała jako pedagogowi. Odkąd zostałem rektorem, straciłem bliską więź ze studentami. A oni mnie uwielbiali. Była między nami nić porozumienia i niepisana zasada: róbcie jak wam mówię, a dojdziecie do tego, co ja. Dlatego mi wierzyli bezgranicznie. A pedagogowi trzeba się oddać i mu wierzyć. Natomiast jako rektor miałem sankcje, mogłem ukarać, dać, odebrać stypendium. Idzie taki w todze, z łańcuchami, daleko. Zauważyłem to i zaczęło mi się źle uczyć. Ale rola rektora wiele mi dało jako człowiekowi. Niech sobie pani wyobrazi, że musiałem zwolnić moją nauczycielkę. Uczyła dykcji. Przyszedł wiek, który nie pozwalał jej już pracować na tym stanowisku i musiałem to zrobić. Ona siedzi naprzeciwko za biurkiem, widzisz jej nerwy i łykane łzy. Mówi do ciebie per "ty", bo ja przecież byłem jej uczniem. A ja muszę jej powiedzieć, że rozwiązujemy stosunek pracy. O, to jest lekcja!

A która rola była ważniejsza - męża czy ojca?

Rzeczywiście to, czego mi do dziś brakuje to spełnienia się ojcowskiego. Nie miałem na to czasu. Dzisiaj to widzę na przykładzie mojego syna, który - bogatszy o doświadczenia z naszego domu - spełnia się jako ojciec o wiele bardziej niż ja. A być mężem? To zupełnie inny związek. Można kochać na odległość, nawet w Argentynie. Można sobie przekazać straszliwą energię miłosną z bardzo daleka. A do więzi dziecka z ojcem potrzeba obecności. Codziennej. Nudy codziennej. Wspólnych gier, zabaw, wspólnego czytania. Więcej czytam mojej wnuczce w tej chwili niż moim dzieciom czytałem.

Jako dziadek trochę pan sobie rekompensuje ten brak?

Tyle o ile. Dzisiaj wnuczka dzwoniła do mnie i opowiadała mi o kolonii, na której była.

Ile ma lat?

Jedenaście już. Pytam, czy ma nowe koleżanki, a ona, że ma nowych kolegów. Już się zaczyna.

"Pisanie to moja pasja"

Gdyby mógł pan coś zmienić w życiu - wiedząc o wszystkich konsekwencjach pana zawodu: nagrodach, orderach, wdzięczności i sympatii ludzi - co by pan zmienił?

Dotyka pani drażliwego punktu. Borykając się z tym zawodem, czasem go przeklinałem. Przeklinałem wszystko. I zawód, i to, co wokół niego. Ja na przykład bardzo źle znoszę popularność. Przeszkadza mi to. Nie lubię. A jednak ludziom muszę oddać siebie nie tylko ze sceny i z ekranu, ale też swoje życie codzienne, bo chcą o mnie wiedzieć więcej, chcą mnie mieć bliżej. Ten zawód to też poświęcone życie rodzinne. Więc przeklinam i myślę, że straciłem szansę, bo chciałem być pisarzem. Chciałem pisać. I okazuje się, że to pisanie jest największą pasją mojego życia.

I ono w końcu pana dopadło.

Ono mnie tak dopadało powoli. Długo próbowałem je uprawiać z doskoku. Ale z doskoku nie można. Pisaniu trzeba się poświęcić. Mieć dużo czasu na pisanie. Teraz to widzę. Podejść, skreślić, odejść. Znowu wrócić. Coś zmienić. Jak miałem to robić między planem filmowym, próbą, podróżą, wywiadami?

Dobrze się pan posługuje komputerem?

Oj, nie. I nie chce mi się uczyć.

To znaczy, że pisze pan ręcznie?

Kiedy piszę scenariusz w stylu: przyszedł - wyszedł, to robię to na komputerze, ale kiedy obmyślam dialog o uczuciach: kocham cię, dlaczego cię nie było tyle czasu - to przechodzę na pióro. Muszę widzieć to, co skreśliłem, bo to zawsze może wrócić. Te eseje, które teraz piszę będą się chyba nazywały "Tak sobie myślę". I kiedy się nad nimi skupiam, to piszę ręcznie. Tak, pisaniu jest potrzebne skupienie. I czas. Trzeba było zachorować, prawda?

Lepiej nie. Kiedy pana córka była chora, wasz znajomy ksiądz prosił Jana Pawła II o modlitwę. Kto się dzisiaj wstawia za panem?

Ja dostaję nieprawdopodobne ilości sympatii, otuchy i wsparcia. Coś niesamowitego, jak ludzie mi dobrze życzą! Może warto było tym ludziom życie poświęcić, codziennie ich bawiąc przez tyle lat, żeby teraz, kiedy człowiekowi jest ciężko, dostać to wszystko z powrotem. Dziś byłem u krawcowej, która robi mi poprawki do garnituru. Patrzę, a ona daje mi słonika i mówi, że to od jej wnucząt na szczęście dla mnie, żebym wracał do zdrowia. I teraz mam w aucie maleńkiego słonika. Dzień w dzień się zdarza, że albo ktoś się za mnie modli, albo ktoś mi przekazuje energię, przysyła łańcuszek energetyczny albo choćby zasuszony kwiatek. Nie chciałbym użyć złych słów, ale może nawet warto być chorym, żeby się przekonać jaką sympatią ludzie mnie darzą. To piękne.

Jerzy Stuhr był gościem Marty Grzywacz w programie RMF Extra 5 lutego