"Nie usłyszałam w Niemczech ani jednej złej recenzji filmu "Pokot". Jestem pewna, że berlińska publiczność zrozumiała go tak, jak chciałam, żeby był zrozumiany" - tak o nagrodzonym Srebrnym Niedźwiedziem na Festiwalu Filmowym w Berlinie filmie "Pokot" mówi w rozmowie z RMF FM Agnieszka Holland.

Michał Dobrołowicz, RMF FM: Trzyma pani w dłoniach Srebrnego Niedźwiedzia. Ciężki?

Agnieszka Holland: Ciężki! Myślę, że waży kilka kilogramów. (Śmiech) Muszę przyznać, że niedawno dostałam nagrodę w Meksyku na lokalnym festiwalu filmowym, w niedużym mieście. Więc Niedźwiedzia jeszcze da się unieść. Tamtej nagrody nie dałabym rady unieść. (Śmiech)

Powiedziała pani o filmie "Pokot", że jest on filmem politycznym. Czy to utrudniło, a może ułatwiło zdobycie takiej nagrody jak Srebrny Niedźwiedź w Berlinie?

To jest film, który może być odbierany jako film polityczny. Ale jeśli chodzi o gatunek, to nie jest film polityczny. To jest film, który mówi o ważnych sprawach, które w pewnych kontekstach robią się sprawami politycznymi. Jednocześnie to jest zabawa gatunkami. To film o ważnych sprawach, zabawa gatunkami. Film trochę ekscentryczny, trochę anarchistyczny, trochę ekologiczny, trochę feministyczny, a przede wszystkim komiczny thriller.

Co pani zdaniem zdecydowało o tym, że "Pokot" został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem?

Myślę, że jest po prostu dobry, spodobał się. (Śmiech) Recenzje niemieckie były znakomite. Nie widziałam tam ani jednej złej recenzji, więc może "Pokot" po prostu trafił do berlińskiej widowni. Usłyszałam parę wspaniałych komplementów od najróżniejszych ludzi - od Indii, przez Malezję po Amerykanów. Odczułam, że to jest film, który naprawdę im się spodobał. Oni dokonali precyzyjnych analiz tego filmu. Zrozumieli go dokładnie tak, jak chciałam, żeby był zrozumiały. Właśnie nie jako ideologiczny apel, ale jako coś, co przy pomocy rozrywkowych narzędzi pozwala rozszerzyć nasza wyobraźnię.

Jak polski widz może przygotować się do obejrzenia filmu "Pokot"? Polska premiera już w najbliższy piątek.

Powinien otworzyć serca i umysły i po prostu bawić się. 

Często podkreśla pani, że ten film był dla pani wyzwaniem. Dlaczego?

Tak, świadomie wybrałam sobie to wyzwanie. Gdy decydowałam się na ekranizację powieści Olgi Tokarczuk wiedziałam, że to będzie inny język filmowy - inny niż ten, którego używałam w ostatnich latach, że to będzie hybryda gatunków. Ten film ma wiele warstw stylu filmowego. Nie miałam pojęcia, czy będę umiała to zrobić. Miałam pełno niepewności, a z drugiej strony czułam, że powinnam coś poszerzyć, że czuję się zbyt bezpiecznie robiąc moje filmy. Że to grozi rutyną, pewnym skostnieniem, a kino powinno być kapryśne i żywe, trochę jak muzyka jazzowa: nieustannie powinno się improwizować i uaktualniać. To było wyzwanie dla mnie jako reżysera i coś nowego. Teraz mam poczucie, że to się udało: widzę, jak reagują krytycy, widzowie, i teraz jurorzy w Berlinie. 

***

Agnieszka Holland była gościem Magdaleny Miśki-Jackowskiej w programie Bliskie spotkania w RMF Classic. Przeczytaj i posłuchaj fragmentów audycji.

Magdalena Miśka-Jackowska: Co musi zrobić książka z człowiekiem - z filmowcem, z reżyserem - żeby postanowił przenieść to, co przeczytał, na ekran?

Ktoś powiedział kiedyś, że książka nie może być za dobra, bo wtedy nie można z tego zrobić dobrego filmu (śmiech). Dla mnie przynajmniej, mogę mówić w swoim imieniu, to musi być jeszcze coś, jakiś rodzaj tajemnicy, jakiś rodzaj takiego wyzwania, które ta książka stawia przede mną, że się chcę z nią zmierzyć i chcę z niej zrobić film. Chcę ją po prostu zrobić swoją, chcę ją ukraść.

Jeśli chodzi o literaturę Olgi Tokarczuk w ogóle, to ja jestem jej miłośniczką, od kiedy przeczytałam pierwszą jej książkę. Zawsze mi się wydawało, że ta proza jest filmowa, ponieważ jest szalenie sensualna. Myślałam, że to będzie strasznie proste; że, ponieważ ta powieść ma właśnie taką konwencję bardziej popularną, ponieważ jest pewnego rodzaju kryminałem, czy thrillerem, ponieważ jest stosunkowo krótka i stosunkowo prosta, to szybko ją przełożymy na język filmu.

Scenariusz - tak liczyłam - to będą góra trzy miesiące, a tymczasem dwa lata nad tym siedziałyśmy. Odsłaniały się coraz dalsze wyzwania i nasze ograniczenia, także w sumie to się okazało trudnym wyzwaniem. Trudniejszym, niż myślałam.

Ja myślałam, że to będzie trudne dla mnie osobiście, ze względu na moje z kolei zawodowe ograniczenia, ponieważ nigdy nie robiłam takiego gatunku; takiego gatunku, który jest zupełnie między gatunkami, który się mieni - czasem to jest dramat psychologiczny, czasem komedia, czasem kryminał, jakiś suspens, czasem bajka... Lubię baśnie i lubię utopie, ale nie lubię baśni, które są ucieczką. Nie lubię czegoś takiego, żeby uciekać od rzeczywistości, czy uciekać od nieszczęścia, od zagrożeń i żeby ta baśń była eskapistyczna. Prawdziwa baśń jest zawsze podszyta jakąś głęboką prawdą o losie. nie znaczy to, że ona nie ma mieć happy-endu - jest dobrze jeżeli ma happy end - ale nie może to być happy end głupi. Tzn. nie może być taki, w który nikt nie wierzy, nawet ten, kto opowiada i ten kto słucha. Po prostu baśń znajduje poza tymi, jakby to powiedzieć... barierami rzeczywistości, znajduje jakąś drogę do światła. Światło i nadzieja są czymś takim, co ma wymiar trochę mityczny, trochę mistyczny i trochę religijny. Baśń ma w sobie te elementy - i wtedy jest piękna.

Co mówiła Olga Tokarczuk, jak widziała jak ten świat się stawał? Jakby realnie - do dotknięcia, do sfilmowania, stawał się obrazem z jej słów napisanych.

Olga była szalenie wdzięczne i pomocna. Na pewnym etapie miała wątpliwości, głównie przy jakimś tam pierwszym montażu do całości. Jak to obejrzała, to myślę, że było to dla niej trochę szokujące. Zresztą to nie była jeszcze dobra wersja, także staraliśmy się to zanalizować i ten film się żmudnie poprawiał. Czasami tak jest, że złożę film i już on właściwie jest, a potem trzeba go tylko troszkę wyczyścić. Tutaj nie, to był to zbyt długi proces, podobnie jak pisanie scenariusza. Ale na planie ona była szalenie podniecona. Przyjeżdżała zawsze z Grzegorzem, swoim mężem, i wspólnie w tym uczestniczyli.

Przyjechali pierwszego dnia, i to zresztą jest dość anegdotyczne, dlatego że ja nie zdawałam sobie sprawy, że Olga nigdy nie była na planie filmowym i nie wie, jak to wygląda. Ona uczestniczyła w próbach w teatrze, więc miała jakieś takie wyobrażenie teatralne. Tymczasem pierwszego dnia, ponieważ ja ciągle szukałam stylu, robiliśmy niedużą scenkę, ale kręciliśmy ją z różnych punktów widzenia i różnymi rodzajami ujęć, bo chciałam zobaczyć jakiego języka ta opowieść się domaga. Oni tak siedzieli pół dnia i w kółko robiliśmy to samo. Ona była zszokowana, że tak długo się robi ciągle to samo. Nie rozumiała też, że to są różne ujęcia, że to się później łączy w montażu - nie miała takiej podstawowej wiedzy technicznej.

Oni mieli przyjechać tydzień później i powiedzieliśmy sobie, że na ich użytek będziemy robić znowu tę samą scenę, żeby ona myślała, że przez cały czas robiliśmy tę jedną krótką scenkę, ale nas zaskoczyli i przyjechali wcześniej. Byli bardzo wdzięcznymi nie tylko widzami tego, co się dzieje, ale też współpracownikami - szalenie pokornymi, a jednocześnie szalenie wielkodusznymi. I w trakcie przygotowań, i w trakcie zdjęć i montażu Olga i Grzegorz  dawali nam bardzo dużo z siebie.

Czy filmowiec robi film po to, żeby zabrać głos w jakiejś sprawie? Czy da się to ująć w takie sztywne ramy?

W pewnym sensie tak. Szczególnie w momencie, kiedy jest to twórczość, powiedziałabym, narracyjna. Tzn. jeżeli mówi się o sprawach, o ludziach, o zjawiskach społecznych, o ideach, to jest to zabranie głosu w jakiejś sprawie. Ale ja osobiście nie lubię, jeśli to jest głos wprost. Gdybym tak robiła, to byłaby to publicystyka, a nie twórczość i w tym momencie już by się ta sfera wolności nie otwierała. Moim celem byłoby wówczas przekonanie kogoś do moich poglądów, a moim celem nie jest przekonanie kogoś do moich poglądów, tylko stawianie pewnych pytań, które przede mną stawiają moje poglądy, czy moja wizja rzeczywistości.

Widzę rzeczywistość w określony sposób i oczywiście to we mnie wywołuje różnego rodzaju emocje i pytania. Kiedy stawiam te pytania, staram się robić to tak, żeby nie zamykać widzowi, który sobie takich pytań nie stawia, albo który nie ma mojej wrażliwości, drogi do tego przekazu, do tego dzieła, które on może z kolei zinterpretować i odebrać na zupełnie innym poziomie. Zawsze mi zależy na tym, żeby interpretacyjnie to było otwarte, bo bardzo różnie można taki film przyjąć. Nie mieliśmy tak bardzo dużo projekcji, ale mieliśmy już kilkanaście w różnych środowiskach - również narodowych - i bardzo różnie ludzie reagują, w sensie takiego elementarnego odbioru na projekcji. Np. była na projekcjach, gdzie ludzie się bardzo śmiali i byłam na projekcjach, gdzie była grobowa cisza.

Mimo tych fragmentów ewidentnie komediowych, które w tym filmie są?

Dla pani są ewidentne, ale to trzeba zakomunikować, wejść w pewien rodzaj porozumienia z tym filmem, żeby móc się śmiać, prawda?

Myśli pani, że ktoś nie przyjdzie na ten film z powodu pani poglądów?

Może się tak zdarzyć, oczywiście. Niestety w kraju tak podzielonym jak Polska jest to nawet wysoce prawdopodobne, że coś takiego nastąpi. Tak żeśmy zrobili, że nie oglądamy nawzajem swoich filmów (śmiech), nie czytamy nawzajem swoich artykułów, a jeżeli się spotykamy, to na stopie wojennej. Mi bardzo zależało na tym, żeby jednak to przezwyciężyć i mam nadzieję, że przynajmniej część widzów to przezwycięży, ale jeżeli ktoś jest bardzo zapiekły to nie pójdzie - co nie znaczy, że nie wyleje hejtu.

(MKam)