Równo 20 lat temu Stany Zjednoczone rozpoczęły wojnę w Iraku. Dziś ta interwencja jest oceniana bardzo różnie. "Największym zwycięzcą okazał się największy wróg Waszyngtonu - ocenia "New York Times". Polska popierała wojnę i wysłała na nią żołnierzy. "Te misje dały nam doświadczenie" - ocenia w rozmowie z Radiem RMF24 Tomasz Kloc, starszy chorąży sztabowy w stanie spoczynku, prezes Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju, pierwszy polski żołnierz ranny w Iraku.

Piotr Salak: Jak i kiedy pan trafił do Iraku?

Tomasz Kloc: Ja trafiłem już w siłach głównych, czyli w pierwszych dniach sierpnia 2003 roku.

Jak wyglądał wtedy ten kraj?

Kraj był dosłownie i w przenośni zniszczony wojną. To były setki mijanych sprzętów wojskowych, rozbitych po zniszczeniu tzw. wybuchowym - rakietami i innymi pociskami. To były uszkodzone budynki i zniszczone mosty również. Wiele tych rzeczy niezbędnych do codziennego życia było w stanie opłakanym, zniszczone.

Ja was wtedy przyjęto? Byliście traktowani jak okupanci czy jak sprzymierzeńcy?

Polacy - w przeciwieństwie do naszych sojuszników - żołnierzy amerykańskich - byli nieco lepiej przyjmowani przez miejscową ludność. Wpływ na to miały wcześniejsze kontakty z Polakami, chociażby z inżynierami, budowniczymi dróg, zakładów pracy, fabryk, które tam funkcjonowały. I w tym brało udział wielu polskich przedstawicieli.

Jak pan mówi "nieco", to rozumiem, że nie było to ciepłe przyjęcie.

Z pewnością nie. Byliśmy, wiadomo, sojusznikiem i bezpośrednio koalicjantem Stanów Zjednoczonych, które były przez część społeczeństwa traktowane jako agresor, pewnie przez drugą część jako wyzwoliciel. Więc tutaj myślę, że te opinie - sympatie i antypatie - były podzielone.

Uważa, że nasi żołnierze byli gotowi na to, co was w Iraku spotkało?

Z pewnością nie do końca byliśmy przygotowani, jeśli chodzi o kwestie związane z wyposażeniem, sprzętem, który do Iraku pojechał. To właśnie te doświadczenia irackie przyczyniły się do szybszej modernizacji armii, do zakupu nowocześniejszego sprzętu, który do takiego typu operacji mógłby się nadawać. Rzeczywiście też można powiedzieć, że tam taki chrzest bojowy przeszło wielu polskich żołnierzy. Nabyli tam dosyć dobrych doświadczeń, które przydały się w późniejszych latach.

Mówi pan o dwóch różnych rzeczach. Z jednej strony braki sprzętowe, a z drugiej strony takie przygotowanie mentalne, co było trudniejsze?

Z pewnością te braki sprzętowe dawały się we znaki ze względu na brak pewnego zabezpieczenia i ochrony tychże żołnierzy, którzy tam stacjonowali, którzy uczestniczyli w tejże misji. Sam zostałem ciężko ranny w wyniku wybuchu miny pułapki, jadąc pojazdem, który w ogóle nie był opancerzony. Stąd aż tak dla mnie trudne obrażenia. Natomiast w kwestiach mentalnych to dosyć szybko polscy żołnierze przyzwyczaili się do warunków klimatycznych i sytuacji, jaka tam się działa. W miarę możliwości, uważam, że tę służbę pełnili na najwyższym poziomie, ramię w ramię z żołnierzami koalicji różnych państw, którzy pewnie mieli bardziej dofinansowaną armię, lepszy sprzęt. Ale myślę, że tak w stosunku do wyszkolenia nie odstawaliśmy.

Pamiętam ten dzień, kiedy dobiegła do nas informacja, że został pan ranny. Był pan pierwszym polskim żołnierzem, ranionym w Iraku. Ale co pan pamięta z tamtego dnia?

Wbrew pozorom dosyć dużo pamiętam. Pamiętam, że dzień zaczął się dosyć nietypowo, bo mój etatowy kierowca, który miał ze mną jechać się rozchorował. Potem nastąpiła szybka zmiana. Jechaliśmy na niszczenie materiałów wcześniej odebranych, gdzieś tam podczas jednej z akcji. Miało to nastąpić na takim przykoszarowym poligonie armii irackiej, takiej rozwalonej, już dosyć mocno zniszczonej jednostki wojskowej. Po drodze na początku w tym samochodzie, w którym jechałem zaczęła pękać szyba, ponieważ chyba jakiś chłopiec rzucił kamyk czy kamień. Następnie jadąc dalej w konwoju nastąpił ten wybuch, który praktycznie ten samochód o mały włos nie przewrócił. Natomiast kierowcy udało się jakoś wyprowadzić ten pojazd. Okazało się, że ten wybuch dosyć mocno mnie ranił, szczególnie w udo, brzuch, łokieć, nadgarstek. Też w twarz też tym szkłem, które ciśnienie wybuchu przedmuchało.

Trafił pan do szpitala. Ile czasu pan spędził potem w szpitalu? Ile trwała rehabilitacja, pański powrót do zdrowia?

Na początku w takim pilnym tempie trafiłem do szpitala transportowany amerykańskim śmigłowcem do szpitala w Bagdadzie. Tam przeszedłem dwie operacje ratujące życie, dzień po dniu. Następnie po niecałym tygodniu pobytu, po sześciu dniach w tym szpitalu, zostałem przetransportowany najpierw do Rammstein, ale tam bezpośrednio przepakowany do samolotu i trafiłem do Warszawy do naszego Głównego Szpitala Wojskowego.

Pan czuł jako weteran, jako żołnierz ranny, że ktoś się wami cały czas zajmował? Czy czuł pan, że byliście zostawieni sami?

Etap leczenia był moim zdaniem na najwyższym poziomie. Zarówno tam na miejscu, jak i tutaj w Polsce to leczenie szpitalne było dosyć dobrze wykonywane. Ja osobiście nie mam żadnych uwag, co do tego. Problem zaczął się, kiedy to wszystko zaczęło się ciągnąć. Ten okres od dnia wybuchu czy przejechania do Polski, zaczął się wydłużać. Mijały miesiące, potrzebna była rehabilitacja i tu były znaczące problemy. Po pierwsze rehabilitacja była dosyć słaba, tej opieki już takiej nie było jak na etapie leczenia. Trzeba było swoimi sprawami się coraz bardziej samemu zajmować. Dojazdy, organizowanie turnusów rehabilitacyjnych w Szczecinie - to wszystko wymagało zaangażowania wielu osób.

Panie Tomku, dzisiaj politycy mówią niepotrzebnie tam jeździliśmy. Co pan myśli na ten temat z punktu widzenia żołnierza?

Z punktu widzenia żołnierza? Uważam, że te misje dały nam bardzo duże doświadczenie. Dzięki tym misjom polska armia została zmodernizowana. Zmieniono pewnego rodzaju system szkolenia pewnych umiejętności, manewrowości, przemieszczania się. To są doświadczenia nieocenione. Dzisiaj, można powiedzieć, najważniejszymi polskimi dowódcami są osoby, które mają doświadczenie bojowe na misjach zagranicznych, zarówno tej w Iraku, jak i w Afganistanie, która była jeszcze, można powiedzieć, trudniejszą misją w latach późniejszych.

Pan był także w Libanie. Która misja była trudniejsza - ta libijska czy ta iracka?

Rzeczywiście, w 1999-2000 spędziłem 13 miesięcy w Libanie. Było to pod flagą ONZ Misja UNIFIL. Jeśli chodzi o czynności, wykonywanie zadań sapera, to na obu misjach było dosyć podobnie. Natomiast rzeczywiście kwestia transportu - tu zdecydowanie trudniejszą misją była misja w Iraku. I tutaj to nie ulega żadnej wątpliwości. Środowisko tamtejsze i sytuacja tuż po inwazji determinowała możliwość wszelkiego typu zdarzeń. Swoją pracę wykonywałem z moim patrolem codziennie. Można powiedzieć, że przez cztery i pół miesiąca, tylko trzy dni nie byłem poza bazą. A były dni, że bywałem po dwa, trzy razy na patrolach takich, w których trzeba było jeszcze oprócz przejazdu, bardzo często przenosić, rozminowywać, sprawdzać rzeczy bardzo niebezpieczne.

Jak wyglądały wasze kontakty z najbliższymi? Mieliście bliski kontakt? Mieliście jakąś możliwość takiego bezpośredniego kontaktu, rozmawiania z bliskimi w kraju?

Na początku było bardzo trudno. Jeśli chodzi o łączność telefoniczną, było jej dosyć mało, była rzadko. W niektórych bazach było trochę łatwiej, na przykład w Babilonie. Potem ta sytuacja się unormowała i to ta łączność już była. Oczywiście cały czas reglamentowana, ale można było przynajmniej raz na kilka dni chwilę porozmawiać z najbliższymi z Polski.

Po jeszcze więcej informacji odsyłamy Was do naszego internetowego Radia RMF24

Słuchajcie online już teraz!

Radio RMF24 na bieżąco informuje o wszystkich najważniejszych wydarzeniach w Polsce, Europie i na świecie.