Siły zbrojne USA i państw sojuszniczych rozpoczęły ataki lotnicze na pozycje Państwa Islamskiego w Syrii - poinformował rzecznik Pentagonu, kontradmirał John Kirby. Według opozycyjnego Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka w nalotach zginęły lub zostały ranne dziesiątki bojowników Państwa Islamskiego.

Wojsko Stanów Zjednoczonych potwierdziło, że naloty na syryjskie pozycje dżihadystów z Państwa Islamskiego (IS) zostały przeprowadzone przy wsparciu Jordanii, Bahrajnu, Arabii Saudyjskiej, Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich.  Centralne Dowództwo Wojsk USA (CENTCOM) poinformowało w oświadczeniu, że działania podjęto w celu powstrzymania "nieuchronnego ataku" przeciwko interesom Zachodu i Stanów Zjednoczonych podejmowanego przez "doświadczonych weteranów Al-Kaidy". Naloty przeprowadzono, wykorzystując tylko "amerykańskie środki" - napisano w komunikacie. Podano, że Jordania, Bahrajn, Katar, Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie "także wzięły udział lub wspierały naloty na cele (IS)".  

Po nalotach dowództwo NATO poinformowało, że nie jest zaangażowane w operację przeciwko dżihadystom w Syrii. Tymczasem władze Wielkiej Brytanii podkreśliły, że nie podjęły jeszcze ostatecznej decyzji w sprawie wsparcia nalotów na siły IS w Syrii. Rzecznik ministerstwa obrony powiedział, że rozmowy na ten temat trwają.

W oświadczeniu poinformowano, że samoloty uczestniczące w bombardowaniach startowały z okrętów stacjonujących na wodach międzynarodowych Morza Czerwonego i północnej części Zatoki Arabskiej. Dodano, że "wszystkie samoloty bezpiecznie opuściły obszar nalotów".

Według dziennika "New York Times", USA atakowały z powietrza i morza cele IS wzdłuż irackiej granicy oraz w mieście Ar-Rakka, uważanym de facto za stolicę IS w Syrii. Myśliwce nadlatywały z kilku sąsiednich państw arabskich, uderzając w cele, w tym składy broni, magazyny, baraki i budynki wykorzystywane przez bojowników z IS. Natomiast pociski Tomahawk zostały wystrzelone z amerykańskich okrętów wojennych znajdujących się w regionie.

Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka poinformowało, że  USA i kraje sojusznicze przeprowadziły co najmniej 50 ataków w prowincjach Ar-Rakka i Dajr az-Zaur, na północy i wschodzie Syrii. Według organizacji w bombardowaniach zginęło co najmniej 20 bojowników IS.

Urzędnicy w Pentagonie poinformowali, że celem kampanii jest pozbawienie bojowników bezpiecznego schronienia, jakim cieszą się w Syrii.

Baszar al-Asad nie został poinformowany o nalotach

Bombardowania odbywają się bez zgody syryjskiego reżimu Baszara al-Asada. USA podtrzymują bowiem stanowisko, że Asad, który w swej brutalności posunął się nawet do użycia broni chemicznej przeciw rodakom, stracił jakąkolwiek legitymację do rządzenia Syrią. Eksperci już wcześniej obawiali się, że walczący z IS Asad skorzysta na amerykańskich atakach przeciw dżihadystom. Według urzędników Pentagonu Asad nie został uprzedzony o rozpoczęciu ataków. Biały Dom nie zamierzał rozmawiać na ten temat z syryjskim dyktatorem, choć władze w Damaszku zostały uprzedzone przez USA o planowanych bombardowaniach. Taką wiadomość przekazano przedstawicielowi Syrii przy ONZ. Potwierdziło ją syryjskie MSZ. Resort dyplomacji zapewnił też, że jest gotowy na współpracę w walce z terrorystami. Minister spraw zagranicznych otrzymał list od swego amerykańskiego odpowiednika, przekazany przez irackiego szefa dyplomacji, w którym poinformowano, że Stany Zjednoczone i ich niektórzy sojusznicy planują ataki (na IS) w Syrii. (...) Doszło do tego na kilka godzin przed początkiem nalotów - napisano w oświadczeniu syryjskiego MSZ, które odczytano na antenie państwowej telewizji.

Wspierana przez Zachód syryjska opozycja z zadowoleniem przyjęła ataki lotnicze sił USA i jej arabskich sojuszników na pozycje Państwa Islamskiego (IS) w Syrii. Ataki sprawią, że będziemy silniejsi w walce przeciwko Asadowi (...). Kampania powinna być kontynuowana, aż Państwo Islamskie zostanie całkowicie wyrugowane z syryjskiej ziemi - powiedział agencji Reutera Monzer Akbik z Syryjskiej Koalicji Narodowej.

Rosja krytykuje naloty

Według rosyjskiego MSZ naloty to "próba rozwiązywania własnych zadań geopolitycznych". Według Moskwy działania te "naruszają suwerenność państw regionu, potęgują napięcie i jeszcze bardziej destabilizują sytuację".

Resort spraw zagranicznych Rosji oznajmił, że "działania takie mogą być podejmowane wyłącznie w ramach prawa międzynarodowego". Przewiduje to nie formalne jednostronne "powiadomienie" o atakach, lecz uzyskanie precyzyjnie wyrażonej zgody rządu Syrii lub podjęcie stosownej decyzji przez Radę Bezpieczeństwa ONZ - zaznaczył.

Rosyjskie MSZ podkreśliło, że "walka z terroryzmem na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej wymaga skoordynowanych wysiłków ze strony całej wspólnoty światowej pod egidą ONZ". Próby rozwiązywania własnych zadań geopolitycznych z naruszeniem suwerenności państw regionu, jedynie potęgują napięcie i jeszcze bardziej destabilizują sytuację - dodało.

Oświadczyło, że "inicjatorzy jednostronnych scenariuszy siłowych ponoszą całą odpowiedzialność prawno-międzynarodową za ich skutki".

Gigantyczne koszty operacji

Koszty operacji to miliony dolarów. Pentagon poinformował ostatnio, że naloty na pozycje Państwa Islamskiego w Iraku kosztują Ministerstwo Obrony USA 7,5 miliona dolarów każdego dnia. Działania w Syrii to wielokrotność tej kwoty, a Barack Obama podkreślał, że operacja w Syrii może potrwać wiele miesięcy. Koszt jednego pocisku manewrującego Tomahawk to ponad milion dolarów. W ciągu ostatnich godzin uderzono w przynajmniej 20 ważnych dla bojowników miejsc. 

Termin rozpoczęcia nalotów nie jest przypadkowy. Właśnie dziś w Nowym Jorku zaczyna się sesja Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Sprawa ataku zdominuje rozmowy.  Do Stanów Zjednoczonych przylecieli światowi przywódcy. Obama chce zbudować jeszcze szerszą koalicję przeciwko Państwu Islamskiemu i ma wszystkich w zasięgu ręku. W tej chwili udział w operacji biorą sojusznicy z państw arabskich. A na jutro w Radzie Bezpieczeństwa ONZ zaplanowano debatę na temat zagranicznych bojowników. Ma ją poprowadzić prezydent Barack Obama. To dlatego, że USA przejęły od września przewodnictwo w Radzie Bezpieczeństwa. Obama będzie mógł już mówić nie o planach a o prowadzonej operacji.

Do nalotów w Syrii dochodzi w niespełna dwa tygodnie po wygłoszeniu przez prezydenta Baracka Obamę przemówienia, w którym obiecał Amerykanom, że nieugięta kampania wojskowa USA i ich sojuszników  strategii "osłabi i ostatecznie zniszczy" radykalnych bojowników z Państwa Islamskiego (IS), "gdziekolwiek się oni znajdują". Ugrupowanie to, uważane za najsilniejszą i najbogatszą organizację dżihadystyczną świata, opanowało w ostatnich miesiącach znaczne obszary w Iraku i w Syrii.

Bombardowania w Syrii to przełom

Dotychczas, od 8 sierpnia USA, przeprowadziły naloty na cele IS w Iraku, by wesprzeć walczącą z dżihadystami na lądzie armię iracką oraz kurdyjskich bojowników. Rozszerzenie ataków na na terytorium sąsiedniej Syrii, gdzie mieszczą się główne dowództwo i baza IS, jest przełomem, gdyż administracja unikała dotychczas angażowania USA w trwającą od ponad trzech lat wojnę domową w Syrii.

Od ponad miesiąca myśliwce USA przeprowadzały na Syrią loty kontrolne, ale aż do poniedziałku nie było jasne, kiedy rozpoczną się bombardowania. Warunki ich przeprowadzania są znacznie trudniejsze niż w Iraku. W przeciwieństwie do Iraku, gdzie w walce z Państwem Islamskim mogą opierać się na współpracy z nowym rządem w Bagdadzie i irackiej armii, w Syrii USA nie mają takiego sojusznika.

(mpw)