Wygłoszone przez Donalda Trumpa doroczne orędzie o stanie państwa można uznać za start do jego kampanii o reelekcję w 2020 roku. Prezydent dobrze wyszedł z bloków, ale dystans jest jeszcze bardzo daleki.

Osłabiony po listopadowych wyborach do Kongresu, w których Partia Demokratyczna odzyskała większość w Izbie Reprezentantów, Trump starał się zjednać sobie Amerykanów z politycznego centrum, których dotąd ignorował, skupiając się na bazie swego elektoratu: republikańskiej prawicy i wyznawcach ekonomicznego nacjonalizmu spod sztandaru America First (Ameryka przede wszystkim).

W tym celu wykonał szereg gestów pod adresem opozycji, wysuwając propozycje z arsenału Demokratów. Poparł państwowe inwestycje w naprawę infrastruktury, ustawową obniżkę cen leków na receptę (droższych w USA niż w Europie) oraz płatne urlopy macierzyńskie (niegwarantowane w USA przez prawo). Wezwał do zdwojonej walki z AIDS i przypomniał niedawną reformę wymiaru sprawiedliwości łagodzącą kary, które godzą najczęściej w mniejszości rasowe.

Jego przemówienie pełne było apeli o zaprzestanie partyjnych sporów, pojednanie ponad podziałami i współpracę w imię jedności kraju, od której Ameryka jest daleka wskutek politycznej polaryzacji i ustawowego klinczu w Kongresie.

Komentatorzy krytyczni wobec administracji Trumpa - większość tradycyjnych mediów w USA - potraktowali przesłanie Trumpa sceptycznie, podkreślając, że jego słowom odczytywanym z telepromptera przeczą potem agresywne tweety, spontaniczne wypowiedzi i cała konfrontacyjna polityka. Zauważają, że w orędziu nie ustąpił w sprawach stanowiących główną kość niezgody z opozycją, jak budowa muru na granicy z Meksykiem. Wypomnieli mu także potępianie w orędziu rozpoczynanych przez Demokratów w Kongresie dochodzeń w takich kwestiach, jak rosyjskie kontakty jego doradców czy nieujawnianie zeznań podatkowych.

Złagodzi swe stanowisko w sprawie imigracji?

Trump zasugerował jednak pewne złagodzenie swego stanowiska w sprawie imigracji i powtórzył wcześniej już sygnalizowaną gotowość do kompromisów w rozwiązywaniu tego problemu.

Taktyka prezydenta zmierza do pogłębienia istniejących już podziałów wśród Demokratów i przeciągnięcia na swoją stronę umiarkowanych polityków tej partii. Przeważająca większość demokratycznych ustawodawców demonstracyjnie siedziała z kamiennymi twarzami, gdy Republikanie oklaskiwali Trumpa na stojąco, ale część przyłączała się do aplauzu w niektórych momentach, jak wtedy, gdy potępiał aborcję w późnej fazie ciąży, popieraną przez liberalnych Demokratów.

Tymczasem prezydent zaatakował coraz silniejszą w łonie Demokratów lewicę, mówiąc, że Ameryka "nigdy nie będzie socjalistyczna" - co jest aluzją do radykalnych polityków w rodzaju Berniego Sandersa, którzy sami deklarują się jako socjaliści. Porównał tych polityków do Nicolasa Maduro, chociaż żaden nie postuluje, jak dyktator Wenezueli, nacjonalizacji przemysłu ani ograniczania demokracji.

Prezydenckie propozycje współpracy w takich sprawach, jak infrastrukura, tańsze leki czy płatne urlopy rodzicielskie, stanowią dla Demokratów trudny orzech do zgryzienia. Jeżeli zgodzą się na porozumienia z Trumpem, co doprowadzi do uchwalenia popularnych ustaw, przypisze on sobie sukces, a opinię publiczną trudno będzie przekonać, że nie należy mu się choćby część zasługi. Jeżeli odtrącą wyciągniętą rękę, Biały Dom potępi ich jako totalną i destruktywną opozycję.

Bardziej skomplikowana jest kwestia imigracji. Kompromis byłby tu możliwy, gdyby Trump skłonił Republikanów do zgody na amnestię dla tzw. dreamersów, nielegalnych imigrantów, którzy przekroczyli zieloną granicę jako dzieci zabrane do USA przez rodziców. Obie strony były w przeszłości bliskie porozumieniu tego rodzaju i za takie ustępstwo Demokraci gotowi byli dać Trumpowi na mur (z Meksykiem) nawet więcej, niż żąda obecnie (5,6 mld dolarów). Po ostatnim zwycięstwie wyborczym Demokraci usztywnili jednak swoje stanowisko i nie chcą wyasygnować na mur ani centa, nawet gdy Trump opisuje go jako "ogrodzenie".

Nieustępliwość Demokratów to efekt nacisku partyjnej lewicy, a zwłaszcza silnego w jej łonie lobby latynosko-afroamerykańskiego. Można przewidzieć, że w najbliższych miesiącach, gdy zamiar startu w wyborach prezydenckich zgłoszą kolejni demokratyczni kandydaci, licytując się w radykalizmie, Trump będzie to propagandowo wykorzystywać, kreując się na obrońcę Ameryki przed politykami, którzy chcą otworzyć granice i narazić na szwank bezpieczeństwo kraju.

Jak wyglądają sondaże?

Po porażce w listopadowych wyborach i w sporze o finansowanie muru, kiedy większość Amerykanów obwiniła go za wywołany tym konfliktem shutdown (częściowy paraliż administracji federalnej), notowania Trumpa w sondażach spadły, ale ostatnio wróciły do poziomu czterdziestu paru procent. W połączeniu z pozytywną oceną orędzia przez 76 proc. społeczeństwa (sondaż telewizji CBS), wskazuje to, że poparcie dla prezydenta nie ogranicza się do "twardego jądra" elektoratu, szacowanego zwykle na ok. 30-35 proc. Nadal także popiera Trumpa ok. 80 procent Republikanów.

Można przypuszczać, że istotną rolę w utrzymywaniu się wciąż dość silnego poparcia prezydenta odgrywa dobra sytuacja gospodarcza USA (stały wzrost PKB, niskie bezrobocie), a z drugiej strony - brak większego kryzysu na arenie międzynarodowej, który angażowałby wojska albo strategiczne interesy amerykańskie. Większości Amerykanów podoba się twardy kurs Trumpa wobec Chin - w czasie orędzia nawet Nancy Pelosi klaskała, gdy o tym mówił - oraz próby dialogu z dyktatorem Korei Północnej. A najbardziej podoba się - zwykłym obywatelom, choć nie zawsze ekspertom w Waszyngtonie - wycofywanie wojsk z Syrii i Afganistanu, a nawet besztanie sojuszników z NATO za niewystarczające wydatki na zbrojenia. Antywojenny kurs ma oparcie w obu partiach - wśród izolacjonistów w Partii Republikańskiej (senator Rand Paul) i lewicowych Demokratów.

Jak zauważył publicysta "The Atlantic", Peter Beinart, były naczelny redaktor liberalnego tygodnika "New Republic", w tegorocznym orędziu Trump zepchnął na dalszy plan wątki dominujące w czasie jego dotychczasowej prezydentury, jak cięcia podatków i deregulacja biznesu, czyli kanoniczne zasady republikańskiej prawicy. Mocniej natomiast - jak w swej kampanii wyborczej w 2016 r. - zaakcentował takie kwestie, jak unikanie interwencji wojskowych za granicą, czyli to, co ma poparcie w obu partiach, tyle że na dole, a nie w kręgach ich elit.

Innym zręcznym posunięciem, kontynuuje Beinert, było porównanie w orędziu lewicowych amerykańskich Demokratów do socjalistów z Wenezueli. Chociaż uciekając się do demagogii, prezydent zwekslował w ten sposób dyskurs o ekonomii na płaszczyznę ideologiczną, a nawet kulturową, sugerując, że socjalistyczne reformy upodobnią USA do zacofanego - i "nie białego" - Trzeciego Świata. Takie argumenty, odwołujące się do lęków podszytych rasowymi uprzedzeniami - pisze autor - nie przynoszą chwały prezydentowi, ale "pokazują, dlaczego Trumpa jako polityka, niezależnie od wszystkich jego niewymuszonych błędów, nie można bynajmniej skreślać".

Zdaniem publicysty "The Atlantic" paradoksalnie brak republikańskiej większości w obu izbach Kongresu działa na korzyść Trumpa. Fakt bowiem, że Republikanie nie mogą już uchwalać ustaw takich, jak cięcia podatków od bogaczy czy odwołanie Obamacare (reformy ochrony zdrowia gwarantującej ubezpieczenia wszystkim), "pozwala mu znowu skupić się na odbudowie heterodoksyjnego wizerunku, który pomógł mu w zwycięstwie w 2016 r.", tzn. wizerunku polityka niezależnego od elit i obrońcy ludzi "zapomnianych przez globalizację".

Jeżeli zatem trzecie orędzie Trumpa w Kongresie oznaczało rozpoczęcie kampanii o reelekcję, był to dobry start - konkluduje Beinart.