Włoscy ratownicy i płetwonurkowie wznowili poszukiwania ludzi we wraku statku Costa Concordia na Morzu Tyrreńskim. Używają mikroładunków wybuchowych, żeby wejść do niedostępnych dotąd pomieszczeń. Służby ratunkowe znalazły ciała pięciu kolejnych osób. Liczba ofiar piątkowego wypadku u wybrzeży Toskanii wzrosła do 11.

Zobacz również:

Ekipy ratunkowe wyjaśniły, że dzięki mikroładunkom przyspieszają wejście do pomieszczeń, w których mogą być jeszcze ludzie. Wysadzane są drzwi i szyby. Operacja ta przeprowadzana jest bardzo ostrożnie, tak by nie naruszyć struktury przewróconego wraku, który w każdej chwili może zacząć się poruszać i wpaść do położonej obok głębiny.

Czasu - zdaniem ratowników - jest coraz mniej, ale wciąż według nich są nadzieje na znalezienie ocalałych.

Agencja Ansa podała, że na liście około 20 zaginionych są Niemcy, Francuzi, Włosi, Amerykanie oraz po jednym obywatelu Węgier, Indii i Peru.

Kapitan statku Costa Concordia jest przesłuchiwany

W sądzie w Grosseto we Włoszech trwa przesłuchanie kapitana statku Costa Concordia, Francesco Schettino. Prokuratorzy obarczają go odpowiedzialnością za wypadek. Po przesłuchaniu ma zapaść decyzja w sprawie utrzymania nakazu aresztowania. Prokuratura już dzień po wypadku wydała nakaz aresztowania kapitana. Twierdzi, że wykonał niewłaściwy manewr zbliżając się do wyspy i opuścił pokład, gdy trwała tam jeszcze ewakuacja. Postawiono mu zarzuty doprowadzenia do katastrofy statku i jego porzucenia oraz nieumyślnego spowodowania śmierci. Jak wyjaśniono, został aresztowany, ponieważ istniała realna groźba ucieczki. Włoskie media podały, że grozi mu do 15 lat więzienia.

Także armator wycieczkowca przyznał, że Schettino jest winny popełnienia błędów i spowodowania katastrofy. Z pierwszych ustaleń wynika, że podpłynięcie do wyspy, otoczonej przez groźne dla żeglugi skały, to przejaw brawury i - jak twierdzi prokuratura - "niewybaczalnej lekkomyślności" kapitana, który obrał kurs na Giglio po to, by pozdrowić syreną okrętową mieszkającego tam emerytowanego admirała, jego dawnego przełożonego. W marynarskiej gwarze gest ten, praktykowany w tym rejonie jako swoisty hołd dla charyzmatycznego wilka morskiego, nazywany jest "ukłonem".

Prasa ujawniła, że obrawszy kurs, kapitan zadzwonił do admirała. Prawdopodobnie po to, by zawiadomić go o tym, że Costa Concordia jest w pobliżu.

Poza tym ustalono, że Francesco Schettino podpłynął ku wyspie, by zrobić przyjemność pochodzącemu z niej menedżerowi pokładowej restauracji. Zawołał go na górny pokład, by mógł na nią popatrzeć.

O kapitanie Franceso Schettino piszą obszernie włoskie gazety, dopatrując się winy za spowodowanie katastrofy w brawurze i uwielbieniu ryzyka, z czego słynął od dawna.

"La Repubblica" podkreśla, że "prowadził gigantyczne statki jak ferrari na autostradzie", jest "samochwałą", ma autorytarny charakter. Podpływanie wielkim statkiem do wysp uważał zaś zawsze za wyzwanie i rodzaj "hazardu".

Zdaniem śledczych, cytowanych przez gazetę, to, że kapitan wpłynął statkiem szerokości 36 metrów w środek korytarza morskiego szerokiego na 68 metrów było niemal przeprowadzeniem go przez "ucho igielne".