Polskie organizacje przeciwników i zwolenników zakazu aborcji znalazły sobie nowe miejsce, w którym mogą toczyć swój odwieczny spór. Jest nim... Litwa, gdzie latem ma zapaść decyzja o ustawie antyaborcyjnej - pisze "Dziennik".

Waldemar Tomaszewski, polski poseł do litewskiego parlamentu i przewodniczący Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, przedstawił projekt ustawy antyaborcyjnej wzorowanej na polskim prawie. Znalazł się on w programie obrad wiosennej sesji parlamentu. Wtedy też rodzime organizacje zwolenników i przeciwników zakazu aborcji ruszyły do szturmu na Litwę.

W kwietniu polscy obrońcy życia pojawili się na debatach w litewskim parlamencie i zebraniach tamtejszej Komisji Rodziny Episkopatu. Zależy nam, żeby uratować jak najwięcej dzieci. Uważamy, że polskie prawo sprawia, że tak właśnie się dzieje, więc trzeba się dzielić tym dobrem na zewnątrz - tłumaczy Paweł Wosicki, prezes Polskiej Federacji Ruchów Obrony Życia.

Z litewską siecią Centrów Rodziny polskie organizacje pro-life współpracują od lat. Przed decydującym czytaniem litewskiej ustawy antyaborcyjnej szykują coś specjalnego. To będzie wspólne stanowisko europarlamentarzystów, którzy poprą to, że litewscy politycy szukają lepszych gwarancji dla życia ludzkiego od samego jego początku - wyjawia eurodeputowany PiS, Konrad Szymański.

Polscy obrońcy życia chcą przygotować plakaty, ulotki i gazetki. Można je wydrukować w Polsce i przewieźć na Litwę - mówi Ewa Kowalewska, dyrektor Human Life International - Europa. Ale nie kryje obaw: Litwa ma szansę stać się krajem chroniącym życie pod warunkiem, że przeciwnik się zbytnio nie zmobilizuje. Bo na razie w litewskich mediach królują raczej polskie feministki.

Kontrofensywę prowadzi bowiem Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Polskie feministki wysłały do litewskich parlamentarzystów list, a do mediów raporty o skutkach polskiej ustawy. Litewską opinię publiczną przekonują, że zakaz aborcji nie wpływa na obniżenie ilości zabiegów. Szacują, że w polskim podziemiu aborcyjnym wykonuje się ich ok. 200 tysięcy rocznie, a jedynie zagraża zdrowiu i życiu kobiet, które zabiegi wykonują nielegalnie - czytamy w "Dzienniku".