Nietypowo rozpoczęła się wizyta Donalda Tuska w Stanach Zjednoczonych. Wczoraj ktoś powiadomił amerykańskie służby, że na pokładzie rejsowego samolotu, którym leciał premier, jest sześciokilogramowy ładunek wybuchowy. Na pokładzie maszyny nie było żadnej bomby - mówią zgodnie przedstawiciele resortu spraw wewnętrznych i Biura Ochrony Rządu.

Na razie nie wiadomo, skąd był telefon o rzekomej bombie. Najprawdopodobniej całą sytuację wyjaśni strona amerykańska. Z całą pewnością można tylko stwierdzić, że informacja o ładunku wybuchowym była fałszywym alarmem.

Nie było bomby. Z informacji, jakie posiadam, wynika, że to był głupi telefon - mówi kapitan Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR. Takie same informacje ma rzeczniczka MSWiA, Wioletta Paprocka. Samolot wylądował zgodnie z planem - zaznacza i dodaje, że to amerykańskie władze odebrały informację o rzekomej bombie.

Zbyt wielu informacji na temat incydentu nie ma rzeczniczka rządu. Agnieszka Liszka mówi jedynie, że kontrola bagażu na lotnisku JFK była bardziej szczegółowa niż zwykle. O żadnej bombie nic nie wiem - twierdzi.

Służby potraktowały anonimowy telefon bardzo poważnie. Na lotnisku JFK w Nowym Jorku zjawiło się około 20 policyjnych radiowozów. Towarzyszący premierowi dziennikarze i pasażerowie przez dwie godziny siedzieli w autokarze na płycie lotniska, a w tym czasie amerykańska policja przeszukiwała ich bagaże. Sam Donald Tusk opuścił lotnisko z 40-minutowym opóźnieniem. Jak można się było spodziewać – policja nie znalazła żadnej bomby.

Najważniejszym punktem w planie dnia premiera jest spotkanie z prezydentem Georgem W. Bushem w Białym Domu. Głównym tematem rozmów będzie instalacja elementów tarczy antyrakietowej w Polsce.