Wszczęto postępowanie karne przeciwko dyrekcji paryskiego Disneylandu. Chodzi o nielegalne korzystanie z tajnej policyjnej dokumentacji. "Myszka Miki chciała wszystko wiedzieć o nowych pracownikach" - ujawniają francuskie media.

Według prokuratury w Meaux pod Paryżem, dyrekcja sławnego parku rozrywki płaciła setki tysięcy euro byłym żandarmom, którzy nielegalnie dostarczali jej informacje o najdrobniejszych nawet wykroczeniach - np. łamaniu przepisów drogowych - przez osoby ubiegające się o pracę w Disneylandzie. Władzom parku grozi kara do 5 lat więzienia i 300 tysięcy euro grzywny.

Szefowie paryskiego Disneylandu potwierdzają, że nielegalne metody miały pomóc w wyborze "idealnych" kandydatów. Zapewniają jednak, że odpowiedzialni za aferę są ich poprzednicy oraz że karalne praktyki zostały zaniechane już wiele lat temu.

To druga tego typu afera, którą w ostatnich dniach ujawniły nadsekwańskie media. W środę renomowany tygodnik "Le Canard Enchaine" donosił, że dyrekcja francuskiej filii koncernu Ikea od lat nielegalnie korzystała - za pośrednictwem prywatnych firm specjalizujących się w inwigilacji - z policyjnej dokumentacji, a nawet z billingów dostarczanych przez operatorów telefonii komórkowej. Świadczą o tym opublikowane przez pismo e-maile. Dyrekcja chciała m.in. wiedzieć, z kim kontaktują się związkowcy oraz czy wśród pracowników są działacze radykalnie lewicowych organizacji, np. antyglobaliści.

Komentatorzy alarmują, że coraz więcej firm prywatnych stara się nielegalnie uzyskać informacje o pracownikach i klientach, którymi dysponuje policja. Media sugerują wręcz, że chodzi o plagę, która świadczy o szerzącej się wśród funkcjonariuszy korupcji.