Variola vera, czyli czarna ospa, dokładnie 45 lat temu nawiedziła Wrocław. Kilkumiesięczna epidemia zabiła wówczas 9 osób ze 100, które zachorowały. W sumie w całym kraju trzeba było zaszczepić przeciwko niej aż 8 milionów Polaków.

W 1963 roku izolatorium dla chorych stworzono we wrocławskim szpitalu przy ulicy Traugutta. W tej placówce obecnie mało kto pamięta epidemię czarnej ospy i nikt osobiście nie leczył tam zarażonych wirusem pacjentów.

Lekarze, którzy wtedy dwoili się i troili w walce z epidemią, są dzisiaj na emeryturze. Jednak nie wszyscy medycy wzięli sobie wówczas do serca przysięgę Hipokratesa. Na ślad lekarza, który uciekł za granicę przez piwniczne drzwi w momencie, kiedy szpital zapełnił się chorymi na czarną ospę, wpadł Tomasz Gałwiaczek z wrocławskiego oddziału IPN-u.

Lekarz dotarł aż do Bułgarii, uczestnicząc w wycieczce polskiego związku motorowego- opowiadał Gałwiaczek w rozmowie z reporterem RMF FM. Lekarza - dezertera udało się ściągnąć do kraju dopiero dzięki międzynarodowemu listowi gończemu. Oczywiście został odpowiednio ukarany.

Historia lubi się powtarzać

W latach osiemdziesiątych Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że świat wolny jest od śmiertelnego wirusa. Teraz przechowywany jest jedynie w laboratoriach między innymi w Atlancie i Moskwie.

To wszystko dość odległa historia. Jednak co, jeśli chciałaby się powtórzyć? Profesor Andrzej Gładysz z kliniki chorób zakaźnych Akademii Medycznej we Wrocławiu twierdzi, że mimo iż lekarze dysponują lepszym sprzętem, wcale nie możemy czuć się bezpieczniej: