Tydzień temu pisałem, że te wybory prezydenckie to podobno wojna ras, płci i pokoleń. No i się zaczęło. Gdzie? No jak to gdzie! Tam gdzie najbardziej iskrzy, czyli w obozie Demokratów. Klan Clintonów robi co może, by zachwiać pozycją Baracka Obamy.

Poza zarzutami o braku doświadczenia i młodym wieku, atakują go także za wypowiadane słowa. „Polityka to czyny, a nie piękne przemówienia”- deklaruje Hillary, a jej mąż sugeruje nawet, że Barack to trochę taka bajkowa postać. Miła, sympatyczna, ciekawa, ale mało poważna. A że polityka to nie bajka, zaczęli tezę udowadniać. No i trochę przeholowali, bo uderzyli w jeden z najważniejszych dla czarnych mieszkańców Ameryki symboli, czyli postać Martina Luthera Kinga.

Kiedy Obama (a może raczej jego zagorzali zwolennicy) zaczęli porównywać swojego kandydata właśnie do Kinga, Hillary zasugerowała, że osiągnięcia czarnoskórego bohatera w walce z dyskryminacją rasową wcale nie są takie duże. I że sam nic by nie zrobił, gdyby nie wsparcie białego prezydenta, Lyndona B. Johnsona. No i się zaczęło! Rasizm, rasizm - krzyczeli radykalni komentatorzy. A dodam, że kolejne prawybory wśród Demokratów (26 stycznia) to Południowa Karolina, gdzie połowa wyborców tej partii ma ciemną skórę. Zrobiło się więc gorąco.

Biorąc pod uwagę krótkoterminową strategię, sztabowcy Obamy mogli tylko zacierać ręce i patrzeć na rosnące słupki. Ale pamiętajmy o jednym. To (wbrew emocjom) są tylko prawybory. Hillary i Barack są z jednej z partii. I ostatecznie jedno z nich zmierzy się we właściwych wyborach z kandydatem Republikanów. Ta gra „rasizmem” mogła się skończyć strzeleniem sobie w stopę. Gdyby nominację wygrała Clinton, zabrakłoby jej w listopadzie poparcia Afroamerykanów (w tej napiętej sytuacji, będę i ja ważył słowa). Gdyby wygrał Obama, nie ma szans we właściwych wyborach, jeśli przyklei mu się łatkę, że to wyłącznie kandydat „czarnych”. Dlatego Demokraci zaczęli już łagodzić te napięcia i w ostatniej debacie, Hillary podkreślała, że w gruncie rzeczy wszyscy politycy tej partii to jedna rodzina, a ona sama nigdy nie była przecież rasistką. Natomiast Barack też wykonał gest sympatii w kierunku swojej rywalki, przepraszając za złośliwość w czasie jednej z telewizyjnych dyskusji. Sielanka trwa do czasu kolejnego starcia. A to pewnie kwestia godzin.

Ale ja to u czarnej kampanii, a tu naprawa „zepsutego Waszyngtonu” się szykuje! W tym tygodniu Republikanie starli się w kolejnych prawyborach w Michigan. Demokraci formalnie też, ale praktycznie nie, bo ze względów proceduralno-partyjnych, wynik głosowania nie ma żadnego znaczenia (poza tym wyniki są niewiarygodne, bo na przykład Obama i Edwards w ogóle nie brali udziału w wyścigu). Mniejsza z tym. To skomplikowane. Uwierzcie na słowo. No, ale w obozie Republikanów starli się na serio i dodatkowo zamieszali. Bo kolejne prawybory dają kolejnego zwycięzcę.

Tym razem to Mitt Romney. Po wynikach powiedział, że jego wygrana to „triumf optymizmu nad waszyngtońskim pesymizmem” i obiecał naprawę zepsutego Waszyngtonu. Naprawiać (a może raczej poprawiać) obiecał też sytuację pracowników sektora motoryzacyjnego w Michigan, co akurat wydaje się dalekie od kompetencji prezydenta, no ale… W zdobyciu głosów pomaga. Wygrał. To fakt. No i teraz pytanie, co dalej. Bo mamy trzecie głosowanie i trzeciego zwycięzcę (tak, tak - może i Rudy Giuliani się doczeka na swoje 5 minut. Na przykład na Florydzie). Jak biedna partia ma wskazać swojego kandydata w prawdziwych wyborach? Wszyscy się wdzięczą, wszyscy mają swoich zwolenników. Wszyscy zapowiadają dalszą walkę o nominację i potencjalnie wszyscy mają jeszcze szansę. Wredni wyborcy! Nic a nic nie chcą ułatwić. Gdyby był lider, można by już zacząć w niego inwestować z myślą o właściwych wyborach prezydenckich. A tak? Nie wiadomo w kogo. Może McCain, może Huckabee, może Romney albo Giuliani.

A tu jeszcze agencja AP donosi, że Hollywood idzie do wyborów. Ze swoimi gwiazdami, popularnością i przede wszystkim pieniędzmi. W większości dla Demokratów, bo ci zawsze cieszyli się większą sympatią przemysłu filmowego i rozrywkowego (no a jakże by miało być? Przecież wiadomo, że są bardziej wyluzowani od konserwatywnych Republikanów. Taki Bill Clinton na przykład…) No więc Hollywood wspiera swoich kandydatów jak może. Kandydaci prezentują się w otoczeniu gwiazd, a te zabiegają dla nich o głosy głównie młodych wyborców. I finansują kampanię. Ale co ciekawe większość celebrities swoje pieniądze przekazała każdemu lub prawie każdemu kandydatowi danej partii. Czyli fani Hillary, dali też środki Obamie i na odwrót. Na liście sponsorów są między innymi: Michael Douglas, Paul Newman, Barbara Streisand, Steven Spielberg, Eddie Murphy, George Clooney, Tyra Banks, Jennifer Aniston i jeszcze wielu, wielu innych. Szacuje się, że w tym roku może paść rekord w wysokości przekazanych z Hollywood pieniędzy. W sumie nawet 100 milionów dolarów!

I jeśli teraz zastanawiacie się nad wysiłkiem, jaki muszą włożyć kandydaci w tę walkę o popularność, głosy i pieniądze. Jeśli zastanawiacie się, dlaczego Ameryka tak bardzo żyje tymi wyborami na kilkanaście miesięcy przed głosowaniem, to zobaczcie, ile radości daje to stanowisko.