Prezydent USA Barack Obama przyznał w orędziu o stanie kraju, że Państwo Islamskie stanowi zagrożenie i musi zostać zniszczone. Przestrzegł jednak, by nie przesadzać, że walka z dżihadystami to III wojna światowa, gdyż nie zagrażają oni narodowej egzystencji USA.

Prezydent USA Barack Obama przyznał w orędziu o stanie kraju, że Państwo Islamskie stanowi zagrożenie i musi zostać zniszczone. Przestrzegł jednak, by nie przesadzać, że walka z dżihadystami to III wojna światowa, gdyż nie zagrażają oni narodowej egzystencji USA.
Prezydent USA Barack Obama wygłasza orędzie o stanie kraju /EVAN VUCCI/POOL /PAP/EPA

W swym ostatnim orędziu o stanie państwa, jakie Obama wygłosił we wtorek wieczorem czasu lokalnego przed obiema izbami Kongresu USA, prezydent podkreślił, że Stany Zjednoczone wciąż są "najsilniejszym krajem na świecie". Przypomniał, że USA wydają na wojsko więcej niż osiem kolejnych państw razem wziętych, a kiedy tylko pojawia się jakiś międzynarodowy problem, "ludzie na całym świecie nie zwracają się ku Pekinowi czy Moskwie, ale do nas".

Obama przyznał, że czasy są niebezpieczne, ale największe zagrożenia pochodzą nie ze strony tzw. imperiów zła, ale "upadłych państw", w tym na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Powiedział, że zarówno Al-Kaida, jak i dżihadystyczna organizacja Państwa Islamskiego stanowią zagrożenie dla ludzi, "bo zaledwie garstka terrorystów, którzy nie cenią życia, w tym własnego, może dokonać wiele szkód". Przestrzegł jednak, by nie popadać w histerię i nie określać walki z ISIS mianem trzeciej wojny światowej, bo tylko czyni się tym dżihadystom przysługę.

Oni nie zagrażają naszej narodowej egzystencji. To narracja, jaką chcą rozpowszechniać, to narzędzie propagandy wykorzystywane w rekrutacji - mówił.

Prezydent USA skrytykował też tych, którzy szerzą kłamstwo, że ISIS reprezentuje islam. Nazywajmy ich tym, kim są: mordercami i fanatykami, którzy muszą zostać wykorzenieni, ścigani i zniszczeni - zaapelował. Zapewnił, że w walce z dżihadystami USA będą dalej przewodzić międzynarodowej koalicji, która od ponad roku przeprowadziła prawie 10 tysięcy bombardowań pozycji ISIS w Syrii i Iraku.

Mówiąc o przywództwie USA Obama zastrzegł jednocześnie, że jest przeciwny, by USA pełniły rolę światowego policjanta. Przywództwo nie może polegać na "przejmowaniu i odbudowywaniu każdego kraju, który popada w kryzys" - tłumaczył. To lekcja, którą odebraliśmy w Wietnamie i Iraku - dodał. Zapewnił, że w kwestiach o znaczeniu globalnym Ameryka będzie dalej mobilizować świat do współpracy. W tym kontekście wspomniał o Ukrainie, tłumacząc, że pomoc w obronie demokracji tego kraju jest "wzmacnianiem międzynarodowego porządku".

Powiedział też, że do końca roku, co zbiegnie się z końcem jego drugiej i ostatniej kadencji prezydenta USA, będzie starał się spełnić swą obietnicę wyborczą z 2008 roku, by zamknąć więzienie w bazie wojskowej USA w Zatoce Guantanamo na Kubie, gdzie przetrzymywane są osoby podejrzewane o terroryzm. Jest kosztowne, zbędne i służy jedynie jako narzędzie rekrutacji dla naszych wrogów - ocenił.

Jeszcze więcej miejsca Obama poświęcił w swym ostatnim orędziu sprawom krajowym. Zapewnił, że dalej będzie zabiegać w kontrolowanym przez Republikanów Kongresie o reformę prawa imigracyjnego, reformę prawa o broni czy podniesienie pensji minimalnej, choć przyznał, że nie ma wątpliwości, że w roku wyborczym będzie to trudne.

Przestrzegł, by kampanii wyborczej nie budować na strachu i podziałach. Musimy odrzucić każdą politykę, której celem jest namierzanie ludzi ze względu na ich rasę i religię - powiedział, co zostało odebrane jako krytyka niektórych republikańskich kandydatów w wyborach prezydenckich, w tym miliardera Donalda Trumpa, który po atakach terrorystycznych w Paryżu wezwał do zamknięcia USA dla muzułmanów.

Obama przekonywał, że Ameryka może osiągnąć lepszą i bezpieczniejszą przyszłość, "ale to się stanie tylko wtedy, jeśli będziemy pracować razem, jeśli będziemy w stanie prowadzić konstruktywne i racjonalne debaty". Zaapelował o "naprawę" amerykańskiej polityki. Lepsza polityka nie oznacza, że musimy zgadzać się we wszystkim. (...) Ale demokracja wymaga podstawowego poziomu zaufania między obywatelami - tłumaczył.

W tym kontekście Obama przyznał, że żałuje, że podziały między Republikanami a Demokratami jeszcze bardziej pogłębiły się od czasu, gdy objął siedem lat temu urząd prezydenta USA. To jedno z niewielu moich rozgoryczeń jako prezydenta - że urazy i podejrzliwość między partiami powiększyły się zamiast zmaleć. Nie mam wątpliwości, że prezydent z talentami Lincolna czy Roosevelta byłby lepszy w budowaniu mostów. Ale gwarantuję, że tak długo, jak będę prezydentem, będę dalej próbować, by być lepszym - podkreślił Barack Obama.

(edbie)