​Pięcioletnia dziewczynka od urodzenia nie opuszcza murów prywatnej kliniki w Moskwie. Bogaci rodzice opłacają jej pobyt, bo twierdzą, że dziecko jest śmiertelnie chore. Lekarze z kolei uważają, że dziewczynka jest absolutnie zdrowa. Rodzice - mimo postanowienia sądu - wciąż trzymają 5-latkę w placówce.

O sprawie napisał niezależny rosyjski portal "Meduza". Dziewczynka, znana jedynie jako S., urodziła się w marcu 2014 roku. Dziecko było wcześniakiem, urodzonym w 25.-27. tygodniu. Problemem była także niska waga malucha - około kilograma. Dziewczynka pozostała na obserwacji, jednak rozwijała się właściwie. Z tego powodu w czerwcu wypisano matkę z dzieckiem ze szpitala.

Nie minęło wiele czasu (według różnych źródeł - od dwóch dni do tygodnia), a matka wróciła z dziewczynką do placówki i powiedziała, że dziecko ma problemy z oddychaniem. S. trafiła na płatny oddział patologii noworodków. Matka nie została przy niej. Zamiast tego wynajęto nianie, by się zajmowały dziewczynką.

Pięć lat w klinice

Rodzice podpisali umowę z kliniką, w rezultacie której co miesiąc przelewali na konto placówki milion rubli (około 60 tys. zł miesięcznie). Osobno płacili także za całodobową pracę niań. Nie rozumieli tego ani lekarze, ani inni członkowie rodziny S., według których dziecko jest zdrowe i nie ma potrzeby przebywania w klinice.

Dziś S. ma już pięć lat. Nigdy nie opuściła murów drogiej kliniki. Do jej dyspozycji są drogie zabawki, dwie nianie i wykwalifikowany personel medyczny. Nigdy jednak nie rozmawiała ze swoimi rówieśnikami. Nie wie co to dom, rodzina, zwierzęta. Rodzice zaglądają rzadko, inni krewni mają zakaz.

Ojciec dziewczynki jest współwłaścicielem firmy rolniczej, która posiada kilka tysięcy hektarów. Część ziemi sprzedał pod domki letniskowe. Ponadto prowadził działalność gospodarczą w obwodzie kaliningradzkim.

Para oprócz S. ma także trzech synów - najstarszy ma 16 lat, najmłodszy 8. Wszyscy mieszkają z matką w willi na północy Moskwy. Dzieci nie chodzą do szkoły - uczą się w domu.

Krewni walczą o dziewczynkę

Na początku 2019 roku dwoje krewnych dziewczynki poinformowało Fundację Charytatywną Na Rzecz Osieroconych o sytuacji dziecka. Poprosili o pomoc w wydostaniu S. z placówki. W lutym rodzice dziewczynki spotkali się z kuratorami i przedstawicielami fundacji. Zdecydowano, że do końca maja zostaną przeprowadzone badania, które zdecydują o przyszłości dziecka. 

Matka S. zapewniała, że dziecko jest śmiertelnie chore. Dodatkowo oskarżyła o ingerowanie w życie prywatne jej rodziny. Mąż kobiety z kolei powiedział, że ufa swojej żonie, a jego rola w tej historii ogranicza się do płacenia za klinikę.

W marcu dziewczynkę przebadali psychologowie, pediatrzy i psychiatrzy. Z wyjątkiem tego, że S. nosi okulary, to w pełni spełnia kryteria zdrowego dziecka - mówiła dr Natalia Bjelowa. Stwierdziła, że nie ma medycznych powodów, by dziecko pozostało w placówce. Matki S. to nie przekonało - uznała, że klinika nie przeprowadziła żadnych kompleksowych badań, a wyniki dziewczynki z dzieciństwa nie pozostawiają wątpliwości, że dziecko jest śmiertelnie chore.

W listopadzie sąd zdecydował, że rodzice S. nie robią niczego złego, jednak zobowiązał ich do zabrania dziewczynki do domu. Ci jednak dalej tego nie zrobili. Organizacje rodzicielskie zapowiadają, że zamierzają ich pozwać. Liczą na pozbawienie ich praw do opieki nad S. 

Oficjalne państwowe instytucje trzymają jednak stronę rodziców S. Rzecznik praw dziecka Anna Kuzniecowa powiedziała, że "wypełniają wszystkie obowiązki i opiekują się swoim dzieckiem". Podkreśliła także, że matka dziewczynki szczerze martwi się o jej zdrowie, dlatego "umieściła ją w jednym z najlepszych szpitali".