Co najmniej 10 ludzi jest podejrzanych o udział w zamachu bombowym w centrum Bangkoku. W wyniku poniedziałkowego wybuchu zginęło 20 osób. Władze kraju twierdzą jednak, że atak raczej nie był dziełem międzynarodowych terrorystów.

Co najmniej 10 ludzi jest podejrzanych o udział w zamachu bombowym w centrum Bangkoku. W wyniku poniedziałkowego wybuchu zginęło 20 osób. Władze kraju twierdzą jednak, że atak raczej nie był dziełem międzynarodowych terrorystów.
Mieszkańcy oddają hołd ofiarom zamachu w Bangkoku /NARONG SANGNAK /PAP/EPA

Chodzi o dużą siatkę. Do zamachy były czynione przygotowania z udziałem wielu osób. Wśród nich są ci, którzy obserwowali ulice, przygotowywali zamach i ci, którzy byli w pobliżu miejsca eksplozji, a także osoby, które znały drogę ucieczki - poinformował komendant główny policji Somyot Poopanmoung. W akcję zaangażowane było co najmniej 10 osób. Wcześniej policja mówiła o trzech podejrzanych, w tym jednym cudzoziemcu.

Rzecznik rządzącej w Tajlandii junty wojskowej dodał, że zamach prawdopodobnie nie był dziełem międzynarodowych terrorystów. Agencje bezpieczeństwa współpracowały z agencjami z krajów sojuszniczych i doszły do wstępnego wniosku, że incydentu najprawdopodobniej nie można wiązać z międzynarodowym terroryzmem - oświadczył.

Na podstawie nagrania z monitoringu śledczy uważają, że bombę w hinduistycznej świątyni zdetonował młody mężczyzna w żółtym t-shircie. Podejrzanego widziano jak z plecakiem wchodził na teren świątyni Erawan, a wychodził już bez niego.

Policja poszukuje także dwóch innych mężczyzn widocznych na nagraniu, którzy również mogli brać udział w zamachu.

Jak dotąd żadna z organizacji terrorystycznych nie przyznała się do zamachu. Wśród 20 ofiar śmiertelnych połowę stanowią obcokrajowcy, w tym obywatele Chin, Singapuru, Hong Kongu i Wielkiej Brytanii. 

(az)