"Od samego początku wszystko nie układało się po naszej myśli. Tuż po wejściu na Icefall pod Grześkiem zapadł się lód. Po chwili zobaczyłem go zanurzonego do połowy uda w zimnej lodowcowej wodzie" - tak początki swojego ataku szczytowego opisuje Andrzej Bargiel. 25-latek jako pierwszy Polak zdobył Sziszapangmę w Himalajach na nartach i zjechał na nich ze szczytu.

Pierwszego września o godz. 5 rano wystartowaliśmy z bratem w pełni zmotywowani do ataku szczytowego. Po godzinie dotarliśmy do Icefallu, gdzie mieliśmy zdeponowane narty i buty narciarskie. Od samego początku wszystko nie układało się po naszej myśli. Tuż po wejściu na Icefall pod Grześkiem zapadł się lód. Po chwili zobaczyłem go zanurzonego do połowy uda w zimnej lodowcowej wodzie. Na szczęście w depozycie były buty Marcina, po które wróciliśmy i Grzesiek mógł iść dalej - relacjonuje Bargiel.

Rezygnacja kompanów



Wyruszyliśmy z myślą, że limit złych zbiegów okoliczności już się wyczerpał. Po 5 godzinach dotarliśmy do naszego namiotu w obozie pierwszym. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy do dwójki, gdzie czekał na nas Darek. O godzinie 13 Darek przywitał nas w dwójce gorącą herbatą. Cały czas w dwójce poświęciliśmy głównie na gotowanie i przygotowania do naszego nocnego wyjścia. Bardzo mnie zmartwiło samopoczucie Grześka - nie był w formie jaką prezentował podczas całej wyprawy
- kontynuuje nasz skialpinista. O godzinie 3 w nocy, wyruszyliśmy w trójkę w kierunku szczytu. Byliśmy trochę zdziwieni, bo pogoda była wbrew prognozom bardzo nieprzyjemna, wiał silny wiatr i zalegała mgła. To właśnie ona miała największy wpływ na to co się później działo... A działo się nie najlepiej. Po dwóch godzinach od startu, Darek oznajmił przez radio, że nie czuję się najlepiej i nie ma siły na kontynuowanie ataku... To był dopiero początek... Po kolejnej godzinie, kolejny cios. Grzesiek, który był podporą wyprawy, nagle zwolnił tempo. Gdy to zobaczyłem, podszedłem bliżej i zobaczyłem jego twarz. Od razu wyczułem, że nie jest dobrze. Grzesiek był blady, ledwo stał na nogach. Przyczyną jego niedyspozycji był pewnie wypadek z poprzedniego dnia. Był po prostu potwornie przeziębiony - czytamy dalej w relacji.

To był dla mnie bardzo ciężki moment ... Gdy patrzyłem na niego i widziałem jego wyraz twarzy, i to z jakim smutkiem mówi, że nie ma siły, że to koniec, że nie pójdzie dalej... Bardzo było mi przykro. On włożył w tę wyprawę tyle energii i pracował jak wół w trakcie całej aklimatyzacji, a w najważniejszym momencie miał tak wielkiego pecha. Przecież mieliśmy zjechać z tej góry razem... To była nasza wyprawa, nasza przygoda, chcieliśmy tego dokonać wspólnie, a wszystko się posypało... Po długiej rozmowie stwierdziłem, że spróbuję sam. Czułem się świetnie. Pogoda była nieprzewidywalna, ale to była ostatnia szansa, gdyż kolejne siedem dni zapowiadały totalne załamanie pogody. Była to jedyna chwila na jakiekolwiek marzenie o szczycie. Grzegorz zawrócił z wysokości 7250 m. n.p.m. i pojechał w kierunku obozu drugiego. Patrzyłem na to z potwornym smutkiem... - podkreśla Bargiel.

Nierealny atak na szczyt

Po chwili zadumy wyruszyłem żwawym tempem w kierunku szczytu. O godzinie 7 rano dotarłem do obozu trzeciego na wysokość 7500 m. n.p.m. Ku mojemu zaskoczeniu, spotkałem tam hiszpańską wyprawę Carlosa Sorio, która miała w nocy wyruszyć na szczyt. Po krótkiej rozmowie okazało się, że schodzą do bazy i kończą wyprawę... Ich Szerpowie stwierdzili, że warunki nie pozwalają na dalsza wspinaczkę. W tym momencie naprawdę już sam nie wiedziałem co mam robić - przyznaje Polak.

Zapytałem Szerpów co myślą o moim samotnym ataku? A oni ze zdziwieniem powiedzieli, że to nie jest wykonalne i żebym lepiej zjechał do bazy. Po krótkiej walce z własnymi myślami, stwierdziłem że spróbuję. Wyruszyłem o godzinie 8. Było na prawdę bardzo ciężko. Większość drogi brnąłem po pas w śniegu. Pocieszającą sprawą było to, że byłem w nieustannym kontakcie radiowym z Grześkiem, Darkiem i Marcinem. Grzesiek chyba najbardziej się obawiał mojego wyjścia, szczególnie gdy nagle przyszło załamanie pogody - zaczął bardzo intensywnie padać śnieg i przyszedł mocny wiatr z chmurami - kontynuuje.

W pewnym momencie nie było nic widać. Usiadłem na bezpiecznej skale i z nadzieją czekałem na poprawę pogody. Po pół godzinie przejaśniło się na tyle, by można było kontynuować atak. Ostatnie dwieście metrów dało mi najwięcej adrenaliny. Zaczęło się robić stromo, śniegu było naprawdę za dużo, wręcz musiałem iść na czworakach, po to by unosić się na powierzchni.  W pewnym momencie, tuż obok mnie, zeszła samoistnie lawina, co bardzo mnie zaniepokoiło. Samą drogę dojścia do szczytu wybierałem czterokrotnie. Przede wszystkim dlatego, że w każdej próbie było bardzo stromo, a ja zapadałem się w śniegu ponad pas. W końcu obrałem drogę zupełnie w koło, po stromych skałach, które były najbezpieczniejszą opcją. O godz. 13 miejscowego czasu, po 28 godzinach od wyjścia z bazy, osiągnąłem szczyt! Na samym wierzchołku nie spędziłem zbyt dużo czasu. Było to niespełna 30 minut. Chwilę odpocząłem, napiłem się i przygotowywałem się do tak długo wyczekiwanego przeze mnie momentu - zjazdu ze szczytu Sziszapangmy. Jeśli chodzi o wrażenia ze szczytu, to było bardzo specyficznie. Sam wierzchołek był na tyle zaśnieżony, że stałem na nim po pas w gęstej breji. Wiało niemiłosiernie ale bardzo się cieszyłem. Reszta ekipy także była szczęśliwa z tego udanego wyjścia - relacjonuje decydujący moment wyprawy.

Ciężki zjazd z Sziszapangmy

W końcu zapiąłem narty i ruszyłem. Byłem bardzo zmęczony, więc w trakcie zjazdu co kilka minut musiałem robić przerwy, szczególnie w górnych partiach. Podczas zjazdu musiałem być bardzo ostrożny, bo śniegu było naprawdę dużo, a do tego był on przewiany. Często podcinałem lawinki, które płynęły jak potoki wokół mnie. Po dojechaniu do wysokości obozu trzeciego, czułem się już bezpieczny. Bardzo szybko pojechałem do dwójki, gdzie czekali na mnie chłopaki - pisze Bargiel.

Zjazd trwał 40 minut. Nie odpinając nart, padłem ze zmęczenia przy obozie drugim, wypiłem herbatę, pogadałem chwilę z nimi. Grzegorz w między czasie przygotował mi ładunek. Zwinęli namiot i jego zawartość. Wstałem na nogi, wrzuciłem ciężki plecak na plecy i pojechałem w kierunku bazy. Zjazd z wierzchołka do Icefallu zajął mi półtorej godziny. Gdy usiadłem pod górą i pomyślałem sobie, że chwilę temu byłem na ośmiotysięczniku, poczułem się niesamowicie. Narty naprawdę są niezwykłe - po raz kolejny sobie to uświadomiłem. Przypomniałem sobie moje początki na wsi kiedy jeździłem z okolicznej górki na drewnianych nartach. Poczułem bardzo dużą satysfakcję z tego, co zrobiłem. To było moje marzenie i spełniło się, to znaczy - sam je spełniłem. Przykro mi tylko, że nie zrobiłem tego z Grzegorzem, bo to było bardzo ważne dla mnie. Wielka szkoda... Ale w końcu jesteśmy tacy młodzi. Sunt Leones  zakłada takie wyprawy cyklicznie i może następnym razem wybierzemy się na wyprawę z Grześkiem i najmłodszym bratem Bartkiem, który rośnie w siłę? - zastanawia się nasz himalaista.

Bezcenna kolacja Renzziego

Następnie Darek z Grześkiem zwinęli obóz pierwszy. Marcin przyszedł z naszym kuchcikiem do Icefallu, po to by pomóc znieść cały sprzęt do bazy. O godz. 20 dotarliśmy do niej. Czekał tam już na nas Renzzi, który  przygotował pyszną kolację. Byliśmy bardzo głodni. Marcin opowiadał, że Renzzi bardzo przeżywał mój atak. Po sukcesie tańczył i śpiewał z radości. Podczas ataku rozwieszał flagi modlitewne na górze obok bazy... Jeśli chodzi o wszystkich wspinaczy w bazie, to z szacunkiem przychodzili gratulować sukcesu. Do końca nie mogli uwierzyć, że dokonałem tego samotnie. Przecież mam dopiero 25 lat - relacjonuje.

W bazie nareszcie mogłem się wykąpać. Śmieszną sprawą było to, że gdy zobaczyłem mój duży palec u nogi, okazało się, że mam duży bąbel od spodu i jest to o dziwo oparzenie od wkładek podgrzewających stopy. Przeliczyłem przy okazji wszystkie palce u rąk i u nóg. Gdy naliczyłem dwadzieścia, spokojnie położyłem się spać - dodaje z uśmiechem.

Dalsze plany

Dwa dni czekamy na jaki, które karawaną przetransportują nasz sprzęt w kierunki bazy dolnej, z której samochodem przemieścimy się z Tybetu do Nepalu. 10 października wylatujemy z Nepalu do Polski, w której będziemy 11 października - kończy Bargiel.

andrzejbargiel.com