Już pierwszej doby kapitan łodzi, ze względu na zbyt silny wiatr, odradzał im płynięcie. Ci jednak się nie poddali. Grupie pływaków z Polski i Czech udało się przepłynąć z Dziwnowa do Szwecji. Wyruszyli 16 lipca. Zmieniając się co godzinę przepłynęli około 170 kilometrów. „Siedząc na polskiej plaży zawsze zastanawialiśmy się, czy damy radę dopłynąć wpław do Szwecji. Jak widać, udało się” – tak o idei przepływu mówi jego organizator Leszek Naziemiec.

Dopłynięcie do Szwecji zajęło im trzy doby. Przygotowania zaczęły się jednak znacznie wcześniej. Każdy z uczestników sztafety jest bardzo doświadczonym sportowcem, wszyscy od lat trenują pływanie, także w ekstremalnych warunkach (na przykład zimą bez pianek termicznych). Bałtyk pierwszy raz próbowali przepłynąć rok temu. Wtedy się nie udało. Plany pokrzyżowała sztormowa pogoda. Przez wiatr o sile 7-8 w skali Beauforta sztafetę przerwali przed Bornholmem.

Podstawowy skład tegorocznej wyprawy stanowiło aż pięciu Czechów oraz jeden Polak - Leszek Naziemiec. Dwie Czeszki uzupełniały skład zapasowy. Każdy z uczestników płynął przez godzinę. Potem był zmieniany. Ogromne znaczenie miał wybór łodzi, która towarzyszyła sztafecie. Udało się znaleźć byłą desantową łódź szwedzką, płaskodenną, przystosowaną do przewożenia 40 żołnierzy, która była bardziej stabilna na morskich falach od polskich kutrów rybackich.

Wyprawa nie zaczęła się łatwo. Kapitan łodzi już pierwszej nocy odradzał płynięcie ze względu na wiatr o sile 5-6 w skali Beauforta. Kierownik wyprawy Leszek Naziemiec zdecydował jednak o nieprzerywaniu sztafety. Jak sam mówi, przy dużych falach i silnym wietrze musieli płynąć bardzo wolno. Średnio pokonywali jedną milę morską podczas godzinnej zmiany.

Koncentrowałem się na technice. W ten sposób o wiele łatwiej było wytrzymać godzinę w morskiej wodzie. Pomagała również motywacja, w końcu rok temu wyczyn się nie udał - mówi Leszek Naziemiec. Wsparcie znajomych i rodziny okazało się także bardzo potrzebne: jedzenie przygotowywał kolega ratownik, który przy okazji jest właścicielem kawiarni, kolejni znajomi sprawdzali ruch statków na trasie wyprawy.

Pływakom na łodzi towarzyszyła 3-osobowa załoga, która musiała mieć cały czas na oku zawodnika w wodzie. Mimo to, nie obyło się bez groźnych sytuacji. Już pierwszej nocy jeden z pływaków zniknął z pola widzenia załogi i nie było z nim kontaktu. Na szczęście miał ze sobą świecącą boję i udało się go wypatrzyć pośród fal.

Załoga nie mogła jednak pomóc w każdej sytuacji, pływacy musieli być przygotowani na niespodzianki. Leszek Naziemiec przekonał się o tym na własnym przykładzie. Jak opowiada, podczas jego nocnej zmiany napłynął na niego statek, znalazł się pod wodą. Na szczęście ćwiczył jak zachować się w takiej sytuacji. Wiedział, żeby odepchnąć się rękoma od burty statku. Kolejny trudny moment zawodnicy przeżywali u wybrzeży Szwecji, gdy płynęło na nich 9 dużych jednostek.

Jedna z czeskich zawodniczek nie ukończyła sztafety. Pokonała ją silna choroba morska.

Pływacy musieli w czasie wyprawy dbać o nawodnienie. Było to bardzo ważne, bo podczas płynięcia pili dużo słonej wody morskiej. Na bieżąco zapisywali tętno, mierzyli poziom cukru. Również dieta miała ogromny wpływ na powodzenie całej wyprawy. Żywili się prosto i kalorycznie - głównie owsianką i koktajlami z banana i mango. Jak się okazało, specjalistyczne żele dla wyczynowych sportowców nie zdały egzaminu podczas pływania.

Do Szwecji dopłynęli w środę, ale już planują kolejne wyczyny. Organizator wyprawy dostał zaproszenie do Rosji. Władze Murmańska zaprosiły ich na zawody w morzu Barentsa.

W ślady pływaków chce iść kolejny pływak. Sebastian Karaś, który rok temu przepłynął wpław kanał La Manche planuje na początku sierpnia o własnych siłach dotrzeć z Kołobrzegu na Bornholm.

APA